„Szufla numer osiem” – fragment biografii Władysława Żmudy
Ojciec nie chciał, bym się zadawał z chuliganerią, dlatego mnie ostrzegał:
– Jak pójdziesz naprzeciwko grać w piłkę, to ci wleję!
Chciał uchronić swego syna przed złym wpływem łobuzów, których w pobliżu nie brakowało. A właśnie głównie z nimi mogłem grać. Ojciec mówił swoje, ja robiłem swoje. Wiadomo, że bez piłki bym nie wytrzymał. Żadne zakazy czy kary nie mogły mnie od niej odciągnąć.
Znajomości z boiska miały głębsze odniesienie, bo towarzystwo było charakterne. Tak jak dzisiaj kibice robią ustawki, my też je organizowaliśmy, choć nikt ich wtedy tak nie nazywał. Chłopaki z jednej dzielnicy skrzykiwali się z tymi z drugiej na łące i wtedy nie było przebacz. Laliśmy się za nasze małe ojczyzny. Oczywiście moi rodzice nic o tym nie wiedzieli. Nie mogli wiedzieć.
Ojciec zawsze powtarzał:
– Piłka ci chleba nie da. Trzeba iść do szkoły i się uczyć.
I zawsze mnie straszył:
– Jak nie będziesz się uczył, szufla numer osiem.
To było jego ulubione powiedzenie, czyli że jak nie skończę szkoły, zostanie mi tylko wyładunek wagonów z węglem. Dlatego nie chciał, bym tracił czas na ganianie za piłką. Starał się od niej uchronić nie tylko mnie. Najstarszy brat Andrzej naprawdę dobrze grał, nawet byłem na kilku jego meczach, ale ciągle słyszał w domu, że nauka najważniejsza, więc wybrał szkołę, a później studia. Tadek też był niezły, jednak ojciec również jemu skutecznie wybił piłkę z głowy. Tylko ja nie chciałem go słuchać i po cichu grałem, ile tylko się dało.
Działo się to w czasach, gdy każda piłka była na wagę złota. Musieliśmy kombinować na podwórku, jak zdobyć nową. Nie mieliśmy pieniędzy, trzeba było pozbierać po meczu Lublinianki czy Motoru butelki i je sprzedać. Zbieraliśmy też złom i makulaturę. To był najprostszy sposób zarobienia paru groszy. Takie były czasy, lata sześćdziesiąte, inny świat.
Mama widziała moją pasję do piłki, dlatego w tajemnicy przed ojcem musiała podpisać deklarację, że rodzice wyrażają zgodę na treningi syna w klubie. To był wymóg, bez którego nie mogłem zostać zawodnikiem Motoru. (…) Widział, że ciągle ganiam za piłką i chyba zrozumiał, że nie jest mi tego w stanie wybić z głowy, ale jeszcze próbował. Wrócił kiedyś z pracy, wziął wielkie nożyce, których używał do krojenia materiału, i przedziurawił mi piłkę. Strasznie płakałem i to kilka razy, bo taka akcja niestety się powtarzała. (…)
Ojciec miał ze swojego sklepu przy ulicy 1 Maja do domu kilkaset metrów. Musiał przejść przez stary most na Bystrzycy i skręcał w boczną uliczkę Buczka. Po drodze, na rogu dużego skrzyżowania był bar „WZ”. Kiedyś mężczyźni po pracy szli na kielicha, tak się mówiło. Nie codziennie, ale dość często. Wstępowali do najbliższego baru czy restauracji, wypili setkę wódki, zakąsili śledzikiem czy jakąś inną „garmażerką”, a przede wszystkim pogadali. Ludzie byli bardziej zżyci, mieli więcej czasu, by się spotkać i porozmawiać. Jednego dnia ojciec bardzo się zdziwił, gdy koledzy mu zakomunikowali:
– Janek, dziś nie płacisz, my stawiamy.
– Dlaczego?
– To nie wiesz? Przecież twój syn gra w reprezentacji Polski juniorów!
W ten sposób ojciec dowiedział się od kolegów, czym zajmowałem się po szkole. I nabrał szacunku do mojej piłkarskiej pasji. Zupełnie odpuścił, nigdy już nie próbował mnie odciągać od piłki, otrzymałem od niego pełne przyzwolenie na, już oficjalne, treningi w klubie, grę w Motorze i reprezentacji. Nie było dziurawienia piłek, żadnych zakazów. Powiedział tylko, że zabroni mi trenować, gdybym się za słabo uczył. Orłem w szkole nie byłem, ale zawsze przechodziłem do następnej klasy, więc wreszcie mogłem bez żadnych problemów robić to, co lubiłem najbardziej.