M. Zawodziński: „Żona mi mówiła, że w końcu będę miał kibiców”
3 marca 2016, 20:52 | Autor: RyanMarcin Płuska narzekał, że jesienią miał zbyt mało kreatywnych zawodników. Teraz dostał zupełnie nowy zespół, którego jednym z liderów ma być Mariusz Zawodziński. Reżyser gry Widzewa opowiedział nam o swoich transferowych perypetiach, SMS-ie od brata czy planach na zbliżającą się rundę. Zapraszamy!
– Mało brakowało, a nie siedziałbyś dziś tutaj, tylko szykował do rundy wiosennej w I lidze.
– To stwierdzenie trochę na wyrost. Do Legionovii sprowadził mnie trener Bartoszek, z którym pracowałem wcześniej w Bełchatowie. Po kilku kolejkach przeszedł on jednak do Zawiszy Bydgoszcz. Trener powiedział mi, że jeżeli będzie szansa na ściągnięcie mnie do Zawiszy, to pojadę i spróbuję. Czekałem na tą informację, ale nie byłem zbyt pewny siebie, bo na mojej pozycji w tym klubie była silna konkurencja, m.in. Micael i kapitan zespołu Kamil Drygas. Gdyby jednak był temat, chciałem jechać i spróbować swoich sił. Taka opcja pojawiła się zimą, ale kilka dni później trenera Bartoszka zwolniono.
– Czyli powinniśmy wysłać kwiaty do Bydgoszczy. Tajemnicą poliszynela jest, że nadtrenerami są w tym klubie Panowie O. Gdyby nie zwolnili Bartoszka, Widzew nie miałby takiego rozgrywającego (śmiech).
– Aż tak to nie (śmiech). Nawet gdybym pojechał na testy, to nie dostałbym przecież kontraktu na tacy. Pewnie zagrałbym w dwóch czy trzech sparingach i dopiero wtedy próbował pokazać swoje umiejętności. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
– Mówiłeś, że Maciej Bartoszek to taki Twój piłkarski ojciec?
– Tak, to mój piłkarski tata. W Bełchatowie miałem dużego pecha. Zawsze, gdy byłem już przy pierwszej drużynie, trenowałem z nią i zagrałem kilka meczów, trafiał się trener Janas. Dwa razy. I dwa razy po jego przyjściu, od razu, bez żadnego gadania, byłem odsuwany do zespołu Młodej Ekstraklasy. Z kolei gdy po dobrej w pracy w ME trener Bartoszek dostał pierwszy zespół, to natychmiast byłem przez niego przywracany do drużyny. Co prawda zagrałem tylko kilka razy w Ekstraklasie, ale często byłem w osiemnastce i byłem blisko tego grania na najwyższym poziomie. Chociaż muszę też oddać trenerowi Lenczykowi, że to on wprowadzał mnie do pierwszego zespołu. Więc można powiedzieć, że to był mój futbolowy dziadek (śmiech).
– To w takim razie Paweł Janas był takim złym, srogim wujem (śmiech).
– Tak, był zły. A mówiąc serio, to w ogóle nie dawał mi szansy. Jego ruchy, to był już automat. Przychodził do klubu i od razu wyrzucał mnie z drużyny. Nie wiem, czy nie pasowałem mu do koncepcji, bo nic nie mówił. Nie dostałem nawet okazji, żeby pokazać się w jakimś sparingu. Gdy było pewne, że trener Janas przychodził, to ja już mówiłem do chłopaków, że mogę się pakować.
– Jeszcze bliższy niż do Zawiszy, był transfer do Zjednoczonych Bełchatów.
– Mogę powiedzieć, że praktycznie składałem podpis pod umową. Z prezesem Zjednoczonych rozmawiałem na temat transferu już pół roku wcześniej, zanim trafiłem do Legionowa. Umówiliśmy się jednak wtedy, że gdybym dostał ofertę z wyższej ligi, to temat Zjednoczonych odłożę w czasie. No i właśnie do Legionovii ściągnął mnie trener Bartoszek.
– Tata pamiętał?
– Pamiętał nawet wcześniej, gdy prowadził Pelikana Łowicz. Rozminęliśmy się jednak wtedy. Zdążyłem wcześniej podpisać kontrakt z Omegą Kleszczów, z którą cudem utrzymaliśmy się w dwunastu chłopa. Mieliśmy dalej grać w III lidze, a klub z tego zrezygnował. Dlatego odszedłem. Trafiłem – jak mówiłem – do Legionowa. W międzyczasie zmienił się trener. U następcy Macieja Bartoszka też grałem regularnie, ale po rundzie powiedział mi wprost, że na moją pozycję będzie zimą ściągał swojego zawodnika. Miałem jeszcze pół roku umowy, mogłem siedzieć sobie na ławce bez presji i brać kasę do czerwca, ale to też nie są jakieś kokosy, żeby dla nich rezygnować z grania. Rozwiązałem więc kontrakt za porozumieniem stron.
– Podobno Widzew zadzwonił w ostatniej chwili.
– Po rozwiązaniu mowy z Legionovią pojechałem do Zjednoczonych. Miałem propozycje z II ligi, m.in. z Olimpii Zambrów i Kotwicy Kołobrzeg, ale nie chciałem wyjeżdżać tak daleko. Na dniach miało się urodzić drugie dziecko, wolałem być bliżej domu. Były też telefony z Łowicza, Sieradza i Nowego Dworu Mazowieckiego. To nie tak daleko, ale wiem, że w tych klubach nie ma stabilizacji. Raz jest lepiej, a za chwilę gorzej. Byłem już praktycznie dogadany ze Zjednoczonymi i nagle, nie wiem skąd, temat wypłynął do mediów i telefon zaczął się grzać. Dzwonili nawet z Kleszczowa, ale nawet nie myślałem o tym. Wszystkim odmawiałem, ale prezesowi Zjednoczonych się spieszyło. Od razu chciał ze mną podpisać umowę. Zwlekałem, ale nie po to, żeby grać na czas, tylko dlatego, że lada chwila żona szła do szpitala. Moje myśli były gdzie indziej. Zapewniałem jednak, że jak sprawy osobiste się ułożą, podpiszemy. Aż nagle zadzwonił Marcin Ferdzyn.
– I dostałeś propozycję nie do odrzucenia?
– Wiedziałem już wcześniej, że do Widzewa idzie Kamil Tlaga, ale ja w ogóle o tym nie myślałem. Rozmowa z prezesem Ferdzynem była krótka. Szybko przedstawił warunki sportowe i finansowe. Od razu wyłożył kawę na ławę. Zaciekawiło mnie to, ale powiedziałem, że jestem już jedną nogą w Zjednoczonych, a do tego w każdej chwili mogę dostać telefon z Bydgoszczy. Uczciwie powiedziałem też o ofercie z Łodzi prezesowi Zjednoczonych i sytuacja zaczęła się robić nieprzyjemna. Zarzucono mi, że jestem niesłowny itd. A ja chciałem być wobec nich fair i nie ukrywałem, że dostałem taką propozycję. Zaczęła się licytacja, prezes Ferdzyn też zaczął mnie jeszcze bardziej przekonywać. W końcu z żoną chcieliśmy już coś ustalić i to ona poradziła mi, żebym wybrał ofertę Widzewa. Powiedziała mi, że nie ma się nad czym zastanawiać. To klub znany na całą Polskę i jest szansa, że za kilka lat znów będzie o mnie głośno, gdy wypłyniemy na szersze wody. A Zjednoczeni w każdej chwili mogą się „posypać”, gdyby były jakieś problemy.
– Gdy Maciej Bartosza zwolnili z Bydgoszczy zostały Ci dwie opcje.
– Prezes Zjednoczonych zaczął sięgać po kiepskie argumenty. Pytał na przykład, czy jak przejdę do Widzewa, to czy nie będę się bał o rodzinę albo samochód. To było słabe zachowanie. Dodatkowo Widzew przebił znacznie ofertę konkurenta. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw wybrałem Łódź. Co ciekawe, gdy graliśmy sparing z Lechią Tomaszów, na drugim boisku swój mecz mieli Zjednoczeni. Edek Cecot [trener Zjednoczonych – przyp. WTM] normalnie się ze mną przywitał, dla żartów rzucając „Część, zdrajco!” (śmiech).
– Miałeś już pierwsze sygnały niezadowolenia ze strony kibiców w kwestii transferu do Widzewa?
– Jestem wychowankiem GKS-u, ale nigdy nie udzielałem się, jako kibic. Nie stałem w młynie. Tak się jednak składa, że mój brat należy do tamtejszej ekipy. Gdy temat wypłynął dostałem od niego SMS z ciekawą treścią, o której może nie pisz (śmiech).
– Dyplomatycznie można powiedzieć, że nie był zbyt uradowany? (śmiech)
– Przyjmijmy taką wersję. Ale życzył mi też po bratersku powodzenia w nowym klubie. Żona jednak mnie pocieszała i mówiła: „Przynajmniej wreszcie będziesz miał kibiców”. Miała rację, bo w GKS-ie występowałem głównie w młodych rocznikach. W pierwszym zespole nie pograłem za wiele. W innych klubach też nigdy nie było jakieś wielkiej otoczki, ani w Pruszkowie, ani w Legionowie.
– Nie obawiasz się przyjęcia, gdy pojedziesz z Widzewem na wiosenny mecz z rezerwami GKS?
– To zależy, gdzie ten mecz będzie rozgrywany. Mogą pójść dwiema drogami. Albo zrobią mecz normalnie na głównym stadionie, przy pełnej mobilizacji kibiców, żeby koszta organizacji się zwróciły, albo pójdą na łatwiznę i zagramy w Kleszczowie. Bo na boisku rezerw nie będzie szans, policja tego nie zabezpieczy. Ani w meczu z GKS-em, ani ze Zjednoczonymi ciśnienia większego mieć nie będę. Już kiedyś nawet strzeliłem bramkę rezerwom GKS, gdy grałem w Omedze. Ten gol spuścił ich do IV ligi. Nie wiem, jak będzie z ich strony. Może być ostro, ale najwyżej mnie pokopią (śmiech).
– Patrząc na przebieg Twojej kariery, w pewnym momencie wydawało się, że odpalisz i na stałe zagościsz w Ekstraklasie. Skończyło się jednak na tylko trzech występach.
– Debiutowałem w Ekstraklasie w wieku 19 lat. W tamtym sezonie grywałem co najwyżej w Pucharze Ekstraklasy, ale pod koniec ligi zagrałem pół godziny. Trenerem był wtedy Jan Złomańczuk. Charakterystyczna postać, bo zawsze czerwienił się na twarzy. Wołaliśmy przez to na niego pomidor. Później dwa występy zaliczyłem u trenera Bartoszka. Czemu nie było więcej? To był trudny okres dla wychowanków. Teraz w klubie jest zupełnie inna sytuacja, wychowankowie mają rewelacyjne warunki. Prawie cała kadra jest na nich oparta. Stawia się na nich.
– Później była tułaczka po klubach z II ligi – KSZO, Znicz czy ostatnio Legionovia. Nie było ofert z mocniejszych zespołów?
– Jakoś nie. Tym bardziej, że gdzie nie trafiałem, to podpisywałem dłuższe umowy. W Zniczu byłem trzy lata, w Omedze dwa. Wyjątkiem było KSZO, ale to też zabawna historia. Podpisałem umowę, a na drugi dzień prezes podał się do dymisji. Musiałem potem czekać miesiąc, aż zbierze się Walne Posiedzenie Zarządu i rozwiążą ze mną kontrakt. Nawet meczu w Ostrowcu nie zagrałem. A tak, to czekałem zawsze na telefon od taty-Bartoszka. Wydawało się, że zyskał renomę po dobrej pracy z GKS Bełchatów, ale potem na dłużej słuch o nim zaginął.
– W Widzewie przypadnie Ci funkcja rozgrywającego. Piłkarza ustawionego na pozycji nr 10, który ma kreować akcje. W takiej roli czujesz się najlepiej?
– Raczej tak. Nie za bardzo widzę się niżej na boisku. Lubię mieć wokół siebie zawodników do kombinacyjnej gry. Jak trzeba będzie, to pociągnę też z piłką, ale wolałbym tego unikać. Wiadomo, jeden błąd, głupia strata i rywal jedzie z kontrą. W wyższych ligach uczono mnie, żeby grać na jeden-dwa kontakty i tak lubię. Mogę się też od czasu do czasu zmienić pozycjami ze skrzydłowym, zejść na bok i zrobić mu miejsce na dziesiątce. W Kleszczowie też grałem na skrzydle. Będziemy grać chyba trójką takich ofensywnych pomocników, więc będzie na to miejsce i czas.
– Rywale będą się zaciekle bronili. Głównie od Twoich zagrań będzie zależało to, czy uda się przebić przez te zasieki obronne.
– Zgadza się. Jak graliśmy z Kutnem, to oni na początku też stanęli tyłkiem w polu karnym i to wcale nie jest nic fajnego. W wyższych ligach też tak bywa. Jak do Legionowa przyjechało takie Wejherowo, to stanęli autobusem i choćbyś nie wiem jak próbował, nie przebijesz się. Najgorsze, jak jeszcze kopną do przodu i strzelą jakąś bramkę. Wydaje mi się jednak, że w naszej lidze aż tak nie będzie. Trzeba mieć przecież siłę bronić się tak zaciekle przez 90 minut i biegać za piłką.
– Jak ocenisz swój dotychczasowy pobyt w klubie? Mam na myśli organizację, atmosferę w zespole i wyniki w meczach kontrolnych.
– Jestem zaskoczony organizacją. To jest IV liga, ale wszystko stoi na najwyższym poziomie. Niejedne kluby II-ligowe nie mają takich warunków. Mogą pomarzyć o wyjeździe na obóz czy o posiadaniu takiego sprzętu. Jedyny problem póki co, to to, że jesteśmy – jak to się mówi – bezdomni (śmiech). Ale już niedługo stanie nowy stadion i będzie wspaniale. Atmosfera jest świetna. Jest tu kilku takich, co o nią dbają [Zawodziński pokazuje palcem na Kamila Tlagę].
– Aklimatyzację na pewno ułatwiła Ci znajomość z Michałem Czaplarskim czy Kamilem Tlagą.
– Kamil nawet dawał prezesowi numer do mnie. Znałem jednak nie tylko ich. Z Robertem Kowalczykiem znaliśmy się jeszcze z meczów w juniorach, bo mamy ten sam rocznik. Z Kamila Bartosem dobrze się znałem, jak i z Danielem Bończakiem i Michałem Bondarą, bo latem byli oni testowani przez Legionovię. Także wejście do drużyny miałem bardzo przyjemne. Oczywiście doskonale wiedziałem też, kto to jest Princewill Okachi czy Adrian Budka.
– Do inauguracji rozgrywek ligowych zostało 2,5 tygodnia. Jak Twoim zdaniem będzie wyglądała ta nadchodząca runda?
– Jeszcze jest trochę czasu, żebyśmy mogli poprawić mankamenty. Musimy popracować nad wykończeniem akcji. Za piękną grę nie ma punktów. Jak to się mawia: lepiej brzydko wygrać, niż ładnie zremisować. Idzie to w dobrym kierunku. Na kilku pozycjach mamy fajną, zdrową rywalizację. Tak jest na pewno u stoperów czy w środku pola. W ataku też mamy dwóch napastników. Każdy musi się starać, żeby nie stracić w oczach trenera, bo drugi depcze mu po piętach. Jednym gorszym występem można wylecieć z jedenastki. Na pewno trafi nam się też jakiś słabszy mecz, ale jeżeli tylko ze zdrowiem będzie w porządku, to się nie obawiam. Wiadomo, to jest tylko piłka i nie mogę powiedzieć ci teraz, że na 100% będzie awans. Ale na pewno uważam, że mamy na tyle silny zespół, że stać nas na odrobienie strat i wygranie ligi.
– Każdego z Was pytałęmm o cel, z jakim wybierał się na ten obóz. Ty miałeś jakiś swój prywatny?
– Ogólnie tej zimy chciałem się jak najlepiej przygotować fizycznie. Zimą zawsze piłkarz tak naprawdę buduje siłę na cały rok, bo latem przerwa jest krótsza. Także mi na tym zależało.
– Z Karpatami egzekwowałeś rzut karny.”Kowal”, który przegrał z Tobą rywalizację na treningu o miano pierwszego egzekutora, nie chciał zabrać Ci piłki? Żartował, że trening treningiem, ale on i tak weźmie piłkę w meczu i nikomu nie odda (śmiech).
– Byłem wyznaczony i strzeliłem, choć bramkarz mnie wyczuł. A „Kowal”? Nie chciał mi zabrać, chyba uciekł (śmiech).
Rozmawiał Ryan