M. Mielcarz: „Ekipę mieliśmy fajną, ale to była lokata krótkoterminowa”
10 grudnia 2014, 19:44 | Autor: Ryan– Początki w Widzewie miałeś niezłe, potem – zdaniem niektórych – nieco spocząłeś na laurach, głównie z powodu braku konkurenta. Dopiero po przyjściu Andrzeja Woźniaka poprawiłeś formę.
– Konkurencja zawsze była, czy Bartek Fabiniak czy Bartek Kaniecki naciskali. Takie jest życie i taka jest piłka. Są wzloty, są też upadki. Nie można być cały czas Ikerem Casillasem (śmiech). Trener Woźniak ma diametralnie inny warsztat pracy, niż 90% trenerów bramkarzy w Polsce. Bronił zagranicą, w silnych klubach i ma stamtąd doświadczenia, z których dziś może korzystać. Na pewno praca z nim bardzo mi pomogła i z tego, co wiem, wszyscy bramkarze chwalili sobie treningi z Andrzejem Woźniakiem.
– Poprzedni sezon nie był dla Ciebie zbyt udany. Jesienią zbierałeś chyba najgorsze recenzje w karierze. Puszczałeś niemal wszystko, co leciało w bramkę. Jak Ty to ocenisz z własnej perspektywy?
– Wiem, że miewałem lepsze momenty. Jesień była bardzo słaba, bez dwóch zdań. Ale jak głowa jest zajęta tym, co będzie, kto przyjdzie, kim będziemy grać i jak, zamiast myśleć wyłącznie o treningu bramkarskim, to tak to wychodzi. Nie było tego komfortu psychicznego, że człowiek po treningu idzie do domu spokojnie odpocząć, tylko czuje się odpowiedzialny za to, co się dzieje z zespołem, przeżywa to.
– Ludzie mówią, że gdyby od początku sezonu bronił Wolański, to Widzew utrzymałby się w ekstraklasie. Bolą Cię takie opinie, nie uważasz, że to trochę nie fair?
– Nie przesadzajmy, swoją cegiełkę do tego spadku dołożył każdy, a ludzie mówią, że ja dołożyłem wielką cegłę. Każdy w jakimś stopniu jest za to odpowiedzialny, a to czy utrzymalibyśmy się z Patrykiem, to też gdybanie. Jakby miał bronić, to by bronił już jesienią. Ja też mogę powiedzieć, że jakby ten piłkarz grał tu, a tamten tam, to byłoby inaczej. To jest tłumaczenie sobie rzeczywistości na poziomie 5-letniego dziecka. Sytuacja była trudna, dopiero wiosną udało się złapać jakąś stabilizację, bo jesienią to była jedna, wielka budowa. Ja to nazywam rundą testową, a nie ekstraklasową. Gdyby nie podział punktów, to zimą można byłoby już gasić światło.
– Obrona też nie pomagała. Wcześniej przez 2,5 roku miałeś przed sobą Dudu, Bieniuka, Maderę i Brozia. Jesienią Augustyniaka, Bartkowskiego i Stępińskiego. Przy całym szacunku dla nich, to jednak inna klasa.
– Może jest inna klasa, ale wcale nie musiała być. Przecież gdyby Augustyniak i Bartkowski mieli kogoś mocnego z boku, to też wyglądałoby to inaczej. Jak Kuba grał z Bieniukiem i potem z Phibelem, to wszyscy go chwalili. Potem w pierwszych ośmiu meczach zagrało 10 innych zawodników w obronie, to z czym do ludzi? Nie ma co mówić o nich, że nie pomagali, jak chłopaki mają po 20 lat i mają ciągnąć wózek przy takiej rotacji. Nawet ograni rutyniarze mogliby sobie nie radzić, gdyby co tydzień grali w innym zestawieniu.
– Razem z Marcinem Kaczmarkiem byliście jedynymi doświadczonymi zawodnikami w szatni. Musieliście dźwigać to wszystko na swoich barkach, wychowywać młodych chłopaków, trzymać ciśnienie.
– Siłą rzeczy tak musi być. Jeśli w szatni przeważają zawodnicy z rocznika 1990 i okolic, a ja jestem rocznik 1980, „Kaka” [Marcin Kaczmarek – przyp. WTM] z 1979 roku, to kto ma pełnić te role? Czuliśmy na sobie odpowiedzialność za szatnię, jak było trzeba iść do gabinetów działaczy i rozmawiać, to my to robiliśmy. Ciężko jest jednak być liderem, gdy z każdej strony piętrzą się problemy, czy to finansowe czy sportowe. Teraz tymi liderami są Augustyniak z Mrozińskim i muszę przyznać, że chłopaki znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji, wszystko biorą na siebie. Jeszcze w sytuacji, gdy latem nadmuchano balon i powiedziano, że gramy o awans. Na pewno trzeba ich zrozumieć i docenić, że jeszcze walczą o to.
– Zabolało Cię odebranie opaski kapitana na rzecz Mateusza Cetnarskiego? Artur Skowronek tłumaczył się tym, że chciał wstrząsnąć szatnią.
– Przyszedł nowy trener, miał utrzymać nas w ekstraklasie, brał odpowiedzialność za wyniki, więc to była jego decyzja. Skoro uważał, że kapitanem może być człowiek, który w klubie jest trzy tygodnie, to jego sprawa. Cetnarski miał w tym planie pociągnąć zespół.
– A pociągnął?
– Jakby był wynik, to decyzja by się obroniła. Ale spadliśmy, więc chyba raczej nie pociągnął…
– Nie przemawia przez Ciebie jakaś gorycz?
– Nie, to była decyzja trenera Skowronka. Taką podjął i on się z niej musi wytłumaczyć. Ja, jako piłkarz, musiałem zaakceptować decyzję szkoleniowca i tak zrobiłem.
– Latem rozwiązałeś w końcu umowę z klubem. Czułeś wtedy ulgę?
– Czułem chyba jakiś taki niesmak, bo nigdy nie ukrywałem, że wiązałem szersze plany z Widzewem, już po zakończeniu kariery. Myślałem, że inaczej się to wszystko skończy, nie było w 100% tak, jak to sobie wymarzyłem.
– Niedawno dostałeś od Andrzeja Grajewskiego propozycje pracy u boku Rafała Pawlaka.
– Dostałem, ale ja czuję się na siłach, żeby jeszcze grać, nie kończę kariery. Chcę być w piłce nie jako trener, ale jako zawodnik. Gdyby w Widzewie zaproponowano mi, że wracam do gry, a trenerem bramkarzy jest Woźniak, to pewnie bym się zgodził. Ale jak ja sam miałem być opiekunem bramkarzy, to już nie chciałem. Pomijam już ofertę pod kątem finansowym, bo nie ma o czym gadać…
– Przez ostatnie pół roku nie znalazłeś jednak nowego zespołu. Nie uważasz po tym czasie, że była to zła decyzja?
– Powiem tak: po czasie, dzisiaj, nie żałuję, bo jestem mądrzejszy o to, jak to wszystko teraz wygląda. Byłem przez tyle lat w zespole, że patrząc z boku mogę sobie wyobrazić, jak to wygląda w środku. Ale na pewno serce boli, że mnie w tej drużynie nie ma.
– Na stadionie też Cię nie widać. Na meczach pojawiają się byli piłkarze, kilku trenerów jest regularnie, ale Macieja Mielcarza nie ma.
– W weekendy jestem zazwyczaj gdzieś na turniejach, w których występuje Oskar [syn Maćka – bramkarz Widzewa z rocznika 2004]. Wolę jechać poobserwować syna, niż siedzieć z boku na trybunie i nie móc pomóc drużynie.
– Syn ma szanse pójść w Twoje ślady i stać się wieloletnim widzewiakiem?
– Gra teraz w drużynie Sławomira Chałaśkiewicza, ale to formalnie nie jest jeden klub, bo nie jest to organizowane pod egidą RTS Widzew. „Duchowo” jednak, to jedna idea, jeden klub.
– Byłeś już na walizkach, gotowy jechać na testy do Torpedo, ale ostatecznie na obóz Rosjan trafił tylko Visnakovs. Co stanęło na przeszkodzie?
– Miałem jechać, czekałem tylko na sygnał, ale się ostatecznie nie doczekałem.
– Słychać było coś ze strony Łęcznej, mówiło się o Koronie. Do niczego konkretnego jednak nie doszło?
– Były zapytania ze strony tych drużyn, ale nie doszło do żadnych poważnych rozmów. Był jeszcze sygnał z Zawiszy, ale po powrocie Sandomierskiego temat ucichł.
– Zawsze możesz na stałe wejść w szeregi TMRF i powalczyć o awans od A-klasy (śmiech).
– Byłem nawet na Waszym treningu. Ale jak miałbym grać, to tylko w polu, w napadzie (śmiech).
– Kibice, choć w ostatnim czasie krytykowali Twoją grę, zawsze podkreślali, że darzą Cię wielkim szacunkiem. Na dowód tego wystąpiłeś nawet w teledysku fanatyków.
– Tak, zadzwonił do mnie z taką propozycją „Stolar”. Utożsamiam się z Widzewem, czuję się widzewiakiem, więc dlaczego nie? Wiadomo, że krytyka musi być, zwłaszcza jak się słabo gra. To jest rzecz nieunikniona w każdym sporcie. Ale zawsze odczuwałem szacunek ze strony kibiców i tego się nie da ukryć. Jak spotykałem kogoś na mieście, to też nigdy nie zdarzyło się, że nasłuchałem się jakichś jobów, raczej była normalna wymiana zdań.
– Przez drużynę przewinęło się mnóstwo piłkarzy. Z kim trzymałeś się najbliżej, kto był największym jajcarzem w szatni, a kto był przereklamowanym gwiazdorem?
– Najbardziej specyficznym facetem był zdecydowanie Ben Radhia, nie dało się gościa strawić. Nie wiem z czego to wynikało, może z charakteru, bo Abbes też był muzułmaninem, ale był normalny. Więcej było jednak ludzi pozytywnych, uśmiechniętych, jak Jarek Bieniuk czy Thomas Phibel. Najwięcej kawałów znał zawsze Krzysiek Ostrowski. Fajną mieliśmy ekipę, ale to raczej lokata krótkoterminowa – pół roku i sio (śmiech).
– Jaki Twoim zdaniem Widzew czeka los? Sytuacja po jesieni jest dramatyczna, a zmiany, choć wydają się właściwe, mogą być spóźnione.
– Przyjście trenera Stawowego może być jakimś sygnałem, że w końcu coś się dzieje pozytywnego. Wydaje się on być na tyle poukładanym i logicznie myślącym człowiekiem, że nie pisałby się tutaj na misję samobójczą. Nie objąłby zespołu bez gwarancji wzmocnień i jako-takiej normalności w funkcjonowaniu klubu. No chyba, że wpadł, jak ślepy do kina…
Sytuacja jest trudna, tutaj punktów przez dwa nikt nie będzie dzielił. Trzeba od pierwszego meczu wygrywać i wpaść w serię zwycięstw. Inni też się będą wzmacniać, więc też mogą solidnie punktować. Każda porażka na początku będzie wprowadzała coraz większą nerwowość, więc ten start jest bardzo ważny. No i muszą być wzmocnienia, jak przyjdzie 3-4 nowych, to nie ma szans. Potrzeba z 6-7 osób i to od razu do grania. Inaczej będzie bardzo ciężko. Ja zawsze powtarzam, że w Widzewie są utalentowani piłkarze, ale młody młodego nie może ustawiać, bo to nie wyjdzie dobrze. Sprowadzono do zespołu na przykład takiego Wrzesińskiego. Chłopak spadł z II ligi, a teraz się wymaga od niego, że będzie ciągnął cały wózek. On powinien wchodzić na końcówki, otrzaskać się i dopiero teraz naciskać na pierwszy skład. Wszystko jest robione w innej kolejności.
– Parafrazując, ktoś postawił konia za wozem (śmiech).
– To jest tylko przykład. Jak podziękowano Kaczmarkowi, ostatniemu rutyniarzowi, który ciągnął zespół, to inaczej być nie mogło. Słyszałem później, że były pretensje do niego, że miał tylko 40% celnych podań. Szkoda, że nikt nie powiedział, że w meczu chłop przebiegał po 12-13 km, a Xabi Alonso w Lidze Mistrzów w środku pola przebiegł 8 km.
– Czyli można powiedzieć, że albo zimą nastąpi przewartościowanie składu i przyjdą tu ludzie z umiejętnościami i doświadczeniem, albo będzie pozamiatane?
– Zdecydowanie, a ci, którzy zostaną w zespole też muszą się za siebie wziąć, bo stać ich na lepszą grę przy rutynowanych kolegach, gdy zejdzie z nich ciśnienie. Taki Bartek Kasprzak cofnął się w rozwoju, na pewno może grać o wiele lepiej. Latem jemu i kilku innym menedżerowie naopowiadali bajek, że mają propozycję z siedmiu klubów, chłopaki głowy sobie tym pozapychali, z transferów nic nie wyszło, a forma uciekła. Przyszło jedno niepowodzenie, potem drugie, młodzi weszli na Internet, na forum, zaczęli czytać o sobie, przyszły nerwy i do końca roku grali już „pod prądem”. Musi być ktoś, kto to wszystko złapie za mordę, a chłopaki będą mogli skupić się tylko na graniu, a nie ciągnięciu całego wózka. Wtedy odżyją i wszystko będzie możliwe.
Rozmawiał Ryan
WPIS PODZIELONY JEST NA KILKA STRON: