M. Kozłowski: „Nigdy nie zapomnieć, skąd się pochodzi!”

9 sierpnia 2015, 20:12 | Autor:

Marcin_Kozłowski1

Dawno w Widzewie nie było piłkarza, z którym kibice tak bardzo mogli się identyfikować. Wychowanek, związany z klubem od 6 roku życia, na każdym kroku podkreślający przywiązanie do czerwono-biało-czerwonych barw. Trybuny przy Piłsudskiego pokochały Marcina Kozłowskiego z wzajemnością, ale nie za długo miały okazję go oklaskiwać. „Cinek” po upadku cackowej spółki postanowił szukać szczęścia gdzie indziej. Opowiedział WTM m.in. o powodach odejścia i szczegółach swojej krótkiej kariery.

– Poczułeś ulgę, gdy w końcu udało Ci się znaleźć klub?

– W pewnym sensie tak, bo do startu rozgrywek I i II ligi było coraz mniej czasu i drużyny miały już praktycznie pozamykane kadry w 99%. Na pewno cieszę się, że zostałem na centralnym szczeblu rozgrywkowym, co było moim priorytetem.

– Trochę się wcześniej najeździłeś. Bełchatów, Kołobrzeg, a wcześniej były jeszcze Głogów i Katowice.

– Głogów i Katowice, to zupełna inna historia. Miałem tam być wypożyczony, bo Wojciech Stawowy nie widział dla mnie wiosną miejsca w składzie. Kluby nie umiały się jednak między sobą dogadać i zostałem w Widzewie na pół roku. Teraz już szukałem jednak zespołu, z którym tylko ja będę musiał się dogadać.

– Warunki stawiałeś tak zaporowe, że w Kotwicy zbastowali (śmiech).

– (śmiech) Dla mnie warunkiem nr 1 był poukładany klub z dobrą bazą i drużyna, w której będę mógł na poziomie grać w pierwszym składzie. Jeśli chodzi o pozostałe kwestie, to były sprawy drugorzędne. Wiadomo jednak, że człowiek nie utrzyma się 400km od domu za kilkaset złotych. W Kołobrzegu miałem mieć godne i wynagrodzenie, i przede wszystkim warunki do zamieszkania. Byłem pozytywnie nastawiony do tego tematu i mnie też chciano. Po sparingu trener mówił, że byłem najlepszy na boisku. Później wszystko obróciło się o 180 stopni, bo Zarząd uznał, że mają środki tylko na jednego klasowego gracza, a najważniejszy dla nich jest stoper.

W Bełchatowie natomiast pewnie mógłbym zostać, ale nie pogodziłbym się z rolą rezerwowego. Usłyszałem w pewnym momencie, że polityką klubu jest, aby na mojej pozycji grał wychowanek GKS i będzie mi ciężko z nim rywalizować właśnie z tego powodu. Zresztą podobnie było z Maksem Rozwandowiczem.

– Miałeś już doświadczenia z takiej specyficznej rywalizacji w Widzewie.

– Ostatnie miesiące w Widzewie trudno w ogóle nazywać rywalizacją w moim przypadku. Trener Stawowy przypomniał sobie o moim istnieniu dopiero w ostatniej kolejce, gdy w składzie zostało mu 10 seniorów, bo reszta olała sprawę. Dostałem wtedy kilka minut w meczu z Olimpią Grudziądz. To całe moje granie.

– Stawowy już zimą mówił, że będzie stawiał na Kimurę i Wrzesińskiego.

– Mówił, ale przecież gdy ma jeszcze inne pole manewru, a wyniki się nie układają po myśli, to szuka się rozwiązań. Ja czy Damian Warchoł byliśmy jak piąte koło u wozu. Gdyby drużyna pięła się w górę tabeli, to zrozumiałe, że trener stawia na sprawdzony skład. Ale tak nie było.

– I w ten sposób straciłeś pół roku piłkarskiego życia.

– Jeżeli chodzi o granie o stawkę, to na pewno. Ale jeśli chodzi o treningi i pracę pomiędzy spotkaniami, to nie powiem złego słowa o sztabie szkoleniowym. Nauczyłem się bardzo dużo i warsztatu Wojciecha Stawowego pod tym względem absolutnie nie będę podważał. Stawowy pokazał mi, na czym polega gra w piłkę, technika, umiejętność ustawiania się na boisku i taki zmysł do gry. W bardzo dużym stopniu podniosłem przy nim swoje umiejętności. Ale jeszcze sporo mam do podnoszenia.

– Z perspektywy czasu, co uważasz za główną przyczynę spadku z I ligi? Mieliście przecież walczyć o awans do Ekstraklasy.

– Runda wiosenna nie była rewelacyjna, ale taka gra przez cały sezon dałaby utrzymanie. O spadku zadecydowała głównie jesień i strata punktowa do reszty stawki. Najgorszy okres, to druga połowa pierwszej serii gier, gdzie w ośmiu meczach wywalczyliśmy punkt. To była kompromitacja. Innym powodem była zbyt duża liczba piłkarzy, która przychodziła do Widzewa tylko po to, żeby przezimować gdzieś pół roku albo wyleczyć sobie kontuzję. Im nie zależało na losach klubu, mieli w dupie to, czy on spadnie, czy nie. Na takich ludziach nie zbuduje się charakternego zespołu.

– Tak naprawdę ten punkt udało się wyszarpać, bo niosły Was trybuny na pożegnaniu stadionu.

– Bardzo żałuję, że nie udało się wtedy wygrać z GKS Katowice…

– Długo siedziała Ci w głowie ta akcja z 93 minuty?

– Bardzo długo. Karny po faulu na mnie był ewidentny, obrońca zostawił piętę, na którą wpadłem. Ja nawet nie umiem symulować, a jeszcze dostałem żółtą kartkę. Są powtórki video, każdy sobie może zobaczyć. Gdybyśmy wtedy wygrali, to pożegnanie legendarnego stadionu byłoby zupełne inne. A tak pozostał niesmak, tylko kibice stanęli na wysokości zadania.

– Ty miałeś potem okazję do jeszcze jednego, bardziej kameralnego pożegnania, podczas kibicowskiej Wigilii.

– To było dla mnie i dla „Augusta” [Rafała Augustyniaka – przyp. WTM] wielkie wyróżnienie. Zostaliśmy zaproszeni na salę, na której znajdowały się najważniejsze osoby na trybunach. Tam nie było nikogo przypadkowego, tyko elita kibicowska Widzewa i Ruchu. Miał nam towarzyszyć też trener, ale nie dojechał. Chyba tylko dlatego zgodziliśmy się zostać trochę dłużej, gdy już zakończyła się tzw. część oficjalna (śmiech). Pamiętam tą zabawę Pod Zegarem, „August” podekscytowany nagrywał filmy komórką. Było godnie i naprawdę w kibicowskim stylu.

– Do Widzewa trafiłeś w wieku 6 lat. Grałeś na wszystkich szczeblach młodzieżowych. Podawałeś piłki na meczach pierwszej drużyny, a potem sam w niej zadebiutowałeś. Jakie to było uczucie?

– W Katowicach czułem głównie taką determinację i zachowywałem spokój. Dopiero w 2. kolejce, gdy graliśmy u siebie z Dolcanem, emocje brały już górę. Po meczu nie mogłem spać całą noc, na drugi dzień na rozruchu byłem nieżywy, ale szczęśliwy. Drugi taki moment miałem po spotkaniu z GKS Tychy, gdy strzeliłem bramkę na 1:1 w ostatniej akcji meczu. Też nieprzespana noc (śmiech).

– Przez te lata miałeś różnych trenerów, u kogo zaczynałeś, a kto najbardziej Cię ukształtował jako piłkarza?

– Zaczynałem u trenerów Kubiaka i ŚP. Mielczarka. Natomiast najbardziej ukształtowali mnie trenerzy Kretek i Chałaśkiewicz, którzy wzięli mnie do Młodej Ekstraklasy. Uczyli mnie tam już takiej dorosłej piłki, trener Chałaśkiewicz, wiadomo niemiecka szkoła, pokazał mi, co to ciężkie treningi. Dużo do mojego wyszkolenia wniósł też trener Kmiecik. Pamiętam, jak zawsze mi powtarzał, że z takim podaniem nigdy nie zagram wyżej, niż trzecia liga. Wiedział, że to mój mankament i mnie tym swoim gadaniem strasznie wkurzał, ale dzięki temu mobilizował (śmiech).

– Z Chałaśkiewiczem kontakt masz do dziś.

– Tak, bardzo to sobie cenię. Teraz latem, gdy Widzew upadał, a my nie mieliśmy gdzie trenować, nie odmówił pomocy mnie i Bartkowi Narożnikowi. Za darmo pracował z nami, żebyśmy trzymali formę. Super facet.

– W Twojej karierze sporą rolę rozgrywa tata.

– To prawda. Jest takim moim niepisanym agentem. Gdy zagrałem kilka dobrych meczów, Orange Sport gdzieś tam mnie zauważyło, to był okres, że rozdzwoniły się telefony, dzwonili jacyś agenci. Zawsze wszystkich odsyłałem do taty i miałem spokój. Tata pomagał mi też, gdy byłem juniorem. Woził na mecze, obozy, podpowiadał. Wiem, że mogę do niego przyjść z każdą sprawą, nawet niezwiązaną z piłką i mi pomoże. Bardzo mu jestem za to wdzięczny.

WPIS PODZIELONY JEST NA KILKA STRON:

1 2