M. Kozłowski: „Legia to Legia. Trzeba dać z siebie wszystko!”
11 kwietnia 2017, 13:25 | Autor: RyanJesienią Marcin Kozłowski miał sporo pecha. Przez kontuzję stracił wiele spotkań. Wiosną prawy obrońca należy już do najlepszych w zespole i z każdym występem prezentuje się coraz lepiej. Co wychowanek Widzewa mówił po meczu z Lechią, a przed starciem z rezerwami Legii?
– Wynik na styku, ale co jak co – emocji znów nie brakowało.
– Dobrze zaczęliśmy. Mieliśmy kilka sytuacji i szybko strzeliliśmy na 1:0. Później były okazje na podwyższenie wyniku, ale nie chciało wpaść. Sam miałem jedną, jednak bramkarz dobrze wybronił. W drugiej połowie udało się w końcu strzelić drugiego gola i wydawało się, że mamy już wszystko pod kontrolą. A tu nagle najniższy piłkarz na boisku strzela nam głową na 1:2…
– I zrobiło się nerwowo.
– Tak, wkradła się nerwówka. Chciałem podziękować kibicom, którzy cały mecz nas wspierali, ale to, co zrobili w końcówce, to jakaś masakra. Aż uszy bolały! Taki doping bardzo motywuje i człowiek czuje, że trybuny go niosą. Również dzięki nim mamy te trzy punkty. Teraz już myślimy o Legii.
– Rozumiecie się już lepiej jako drużyna? Zazwyczaj trzeba trochę czasu, zanim zmieniony skład się ze sobą zgra.
– Myślę, że postęp jest widoczny. W Elblągu też chcieliśmy pograć w piłkę, ale boisko było takie, że się za bardzo nie dało. Dzień wcześniej Olimpia podejmowała tam Bełchatów i zostawiło to swój ślad. Trzeba było grać więcej długiej piłki. Ale w meczu z Lechią pokazaliśmy, że potrafimy tworzyć ciekawe akcje, zmienić stronę. Wyglądało to lepiej. Było jeszcze trochę niedokładności, ale wierzę, że z meczu na mecz będzie coraz lepiej.
– Cały czas prezentujesz wysoką formę. Ciągnie cię też na bramkę rywala. W piątek byłeś bardzo blisko.
– To prawda, fajnie byłoby znów poczuć smak bramki strzelonej przy Piłsudskiego. Na razie na koncie mam tylko jedną plus drugą w Niecieczy. Faktycznie, w piątek było blisko. W końcówce też pobiegłem w pole karne Lechii, ale „Kamyk” nie podał. Siły są, do ataku ciągnie, ale na razie nie wpada. Najważniejsze jednak, że wygrywamy jako zespół. Kto strzela, to już sprawa drugorzędna.
– Mówisz, że siły są, więc z czego wynika to, że od 70. minuty cofacie się i oddajecie inicjatywę rywalom?
– Siły są, to na pewno nie bierze się z braku „prądu”. Może działa tu po prostu podświadomość? Mamy wynik na styku i gdzieś w głowie zapala się lampka ostrzegawcza. Gdyby nie bramka Mireckiego, to mielibyśmy spokojny rezultat i jestem przekonany, że strzelilibyśmy na 3:0. A tak przeciwnik poczuł wiatr w żagle, a my musielibyśmy być ostrożniejsi. Udało się, bo więcej nic nie zrobili.
– Przed meczem z rezerwami Legii czujesz jakieś dodatkowe emocje, czy to nie to samo, co w starciu z pierwszym zespołem?
– Fajnie, jakby przyjechali kibice z Warszawy, ale na to się nie zanosi. Cóż, mecz z odwiecznym rywalem, choć to tylko rezerwy. Musimy wygrać dla siebie, bo to ważne spotkanie z punktu widzenia tabeli, ale też dla kibiców, głównie tych ze „spornych terenów”. Dla nich Legia to Legia, więc trzeba dać z siebie wszystko!
– Kibice z radością przyjęli latem informację, że wracasz do klubu. Po sezonie nigdzie się nie wybierasz? Podobno za dwa miesiące kończy się twój kontrakt.
– Czuje się w Widzewie jak w domu. Trudno, żeby było inaczej. Przecież gram w tej koszulce od dzieciaka. Ale faktycznie, z końcem czerwca wygasa moja umowa. Jeśli zarząd będzie chciał porozmawiać o jej przedłużeniu, to jestem do dyspozycji. Na ten moment skupiam się na jak najlepszym graniu do końca sezonu.
Rozmawiał Ryan