M. Kaczorowski: „Jak Widzew zagra w pucharach, to pójdę nawet pieszo do Madrytu”
11 września 2013, 20:30 | Autor: RyanNa Widzew jeździ już 15 lat, ma też za sobą pracę w klubie w charakterze masażysty. Zaliczył ponad setkę wyjazdów, przeczytał kilkaset książek i uwielbia gotować. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że od 16 roku życia jest…niewidomy! Zapraszamy do lektury obszernego wywiadu z Marcinem Kaczorowskim, człowiekiem który kocha Widzew, mimo że nigdy nie widział jego stadionu!
– Od jak dawna jesteś kibicem Widzewa?
– Od zawsze! Mój ojciec pochodzi z okolic Uniejowa. Jak przeniósł się do Suwałk, to w domu i tak zawsze był Widzew.
– Ty urodziłeś się już w Suwałkach?
– Tak, ale w pewnej chwili wyjechałem do Łodzi. Także mieliśmy z tatą odwrotne kierunki emigracji
– W pierwszych momentach zafascynowania piłką daleko miałeś na stadion.
– No tak. Spora odległość, inne czasy były. W dodatku jeszcze straciłem wzrok – łatwo nie było.
– Możesz powiedzieć jak to było?
– To było w 1995 roku, a więc nie byłem jeszcze nawet pełnoletni. Był to klasyczny wypadek. Kolega w szkole wstając uderzył mnie przypadkiem łokciem w twarz. Nic nie dało się już z tym zrobić. Mam po rodzicach wrodzoną wadę wzroku. Przed tym zdarzeniem nosiłem okulary, miałem wcześniej operację na zaćmę. Możliwe, że gdyby nie te zabiegi, który mocno osłabiły odporność oczu, to dałoby się coś zrobić.
Żeby było jeszcze ciekawiej, to na skutek tej zaćmy, od trzech lat, widziałem tylko na jedno oko, a kolega na tej feralnej przerwie trafił mnie właśnie w to „sprawne”. Spora dawka „czarnego humoru” i niezły chichot losu.
– Na swój pierwszy w życiu mecz pojechałeś już z „wyłączonym” wzrokiem?
– Tak, wtedy już nie widziałem. Także nigdy nie dane mi było zobaczyć stadionu Widzewa na własne oczy. Wcześniej tylko w gazecie. Tata – jak mówiłem – też ma kłopoty ze wzrokiem i jako młody chłopak czytałem mu „Przegląd Sportowy”.
– Opowiedz o tym debiucie na Piłsudskiego 138.
– To było niedługo po wypadku. Chyba mecz z Górnikiem Zabrze, który zremisowaliśmy 1:1 (19 sierpnia 1995r. – przyp. red.). Rodzice nic o tym nie wiedzieli, zerwałem się ze szkoły i pojechałem pociągiem do Łodzi. Powiedziałem im, że jadę do kumpla na weekend.
Potem zacząłem już coraz częściej bywać na meczach, pod Zegarem, choć na początku sporadycznie. Żałuję, że nie udało mi się zaliczyć żadnych pucharowych meczów. Byłem obecny chyba tylko na spotkaniu z Udinese. Rodzice bali się o mnie, nie chcieli puścić taki kawał drogi do Madrytu, czy Dortmundu. Nie ma się im w sumie co dziwić. Wierze, że jeszcze kiedyś zagramy w pucharach i będzie ku temu okazja. Wtedy nawet na piechotę pójdę do Hiszpanii, czy pokonam wpław kanał La Manche, byleby zaliczyć taki mecz! (śmiech).
– Siadałeś – jak mówisz – pod Zegarem.
– Dokładnie. Chciałem poczuć klimat stadionu, tą wspaniałą atmosferę, pośpiewać. Przecież meczu i tak nie widziałem, więc co mi po siedzeniu w ciszy na innej trybunie.
– Do Łodzi jeździłeś sam, czy ktoś Ci towarzyszył?
– Zawsze sam. Wsiadałem w pociąg i hej. Pamiętam, że przy pierwszej podróży była jakaś przesiadka gdzieś po drodze.
– Niełatwo było osobie niewidomej podróżować samemu tyle kilometrów?
– Oj nie było komfortowo. Ale byłem twardy, uczyłem się nowego życia i jakoś dawałem rade. W sezonie 97/98 studiowałem już w Łodzi, więc na stadionie byłem regularnie. Miałem karnet, raz opuściłem chyba tylko jeden mecz, jakiś wyjazd, bo była Wielkanoc.
– No właśnie! Jesteś przecież stałym widzewskim wyjazdowiczem. Opowiedz jak to się zaczęło.
– Zaczęło się tradycyjnie, jak u każdego kibica: mecze u siebie, coraz częściej, aż w końcu decyzja o pierwszej wyprawie. Mój pierwszy wyjazd to Wronki ’98 i wygrany mecz, chyba 3:1 (w rzeczywistości Widzew wygrał 2:1 – przyp. red.). Później były Częstochowa, gdzie ostro nas pałowali i policja nam flagi spaliła, Chorzów i potężna, wiosenna burza. Wtedy, tak po trochu, zaczynałem jeździć.
To były fajne czasy, zupełnie inne, niż obecnie! Szło się na zbiórkę na PKP, wsiadało w 130-150 osób w normalny, liniowy pociąg i tak jeździło na wyjazdy. Ja sobie zawsze szedłem do sklepu z pamiątkami i tam dowiadywałem się o której grupa wyjeżdża.
– Jak się u Ciebie zaczęła przygoda z masażem?
– Ja zawsze miałem mnóstwo zainteresowań. Podejrzewam, że gdybym nie stracił wzroku, to może byłbym dziś prawnikiem, a nie masażystą-rehabilitantem, albo poszedłbym w jakaś biotechnologię – bardzo interesowała mnie chemia. Choć prawo studiowałem, ale zrezygnowałem po pierwszym roku, bo nudziło mnie to. Dla mnie nie było problemem przeskoczyć na zupełnie inny kierunek. Przeniosłem się do szkoły masażu w Krakowie i tą uczelnie ukończyłem.
– Przeprowadzka do Krakowa nie przeszkodziła w jeżdżeniu na mecze?
– Nie zawsze dało się to pogodzić. Wiesz jak jest, czasem trzeba było jakiś mecz odpuścić. Studia absorbowały a i rodziców musiałem odwiedzić od czasu do czasu. Czasami udało się tak ułożyć weekend, że zaliczałem mecz w Łodzi w sobotni wieczór, a potem wsiadałem w nocny pociąg do Suwałk. Wtedy taki jeździł.
– W pewnym momencie stałeś się na Widzewie osobą dość popularną. Trudno było z resztą nie dostrzec osoby, która w grupie kibiców idzie stukając laską.
– Zauważalny byłem na pewno, ale powiem Ci, że na początku nie byłem jakoś traktowany z wielkim entuzjazmem. Częściej słyszałem teksty w stylu: „co on tu robi, po co on w ogóle jeździ na mecze?”. Ludziom się wydaje, że jak ktoś jest ślepy, to od razu też i głuchy. Więc słyszałem co mówią. Podchodzili do mnie jak do jakiegoś dziwnego zjawiska. Nie było to dla mnie łatwe, wymagało sporo cierpliwości i samozaparcia. W końcu jednak chyba ludziom spowszedniałem i zaakceptowali mnie w pełni (śmiech). Czy padał deszcz, czy śnieg – zawsze byłem obecny, wiec z czasem nabrano do mnie szacunku, stałem się jednym z nich.
– Jak to się stało, że dostałeś pracę w Widzewie?
– Michał Jóźwiak, który pracował jako dziennikarz w gazecie, spotkał mnie na jakimś wyjeździe i postanowił zrobić o mnie artykuł. Spotkaliśmy się w Łodzi przed meczem z Pogonią, 8 lub 9 maja (9 maja 2001r. – przyp. red.). Pamiętam dokładnie, bo wtedy uprosiłem kolegę, żeby poszedł za mnie na egzaminy praktycznie, żebym mógł pojechać na mecz (śmiech). Michał Napisał „Wtedy widzę Widzew”. Publikacja ta stała się na tyle popularna, że przeczytano ją w klubie i dotarła do Andrzeja Pawelca.
Zaproponowano mi pracę, najpierw na pół roku, a potem już na czas nieokreślony.
– Do Twoich obowiązków należało masowanie piłkarzy?
– Nie tylko. Byłem też odpowiedzialny za przygotowanie odżywek, tabletek, czy napojów przed treningiem lub na mecze. Dość szybko się tego nauczyłem.
Moim sporym atutem – jako niewidzący – było to, że miałem bardzo dobrą orientację przestrzenną. Jak pojechaliśmy na obóz do nowego ośrodka, to wystarczyło, że raz przeszedłem się po korytarzach i już sam mogłem się poruszać. Nie mieli ze mną kłopotów.
– Niesamowitą sprawą jest to, że kibic może pracować w ukochanym klubie.
– Zdecydowanie. Do tego dla mnie była to okazja do pozostania w Łodzi. W większym mieście inne są szanse na zatrudnienie, jak gdzieś na Suwalszczyźnie. Pracowałem więc w Widzewie, codziennie przychodziłem do klubu. Potem poznałem moją byłą żonę, wzięliśmy ślub, urodził się Henio.
– Jaki miałeś kontakt z piłkarzami?
– Bardzo dobry. Wiadomo, nieraz trzeba było kogoś opieprzyć, bo niektórzy piłkarze strasznie biadolili i ciągle ich coś bolało. Czasem też w drugą stronę: ukrywało się przed trenerem drobną kontuzję, bo zawodnik chciał grać, a uraz ręki u pomocnika był do przemycenia.
Spędzałem z chłopakami dużo czasu, po kilka godzin dziennie. Siłą rzeczy musieliśmy znaleźć wspólny język.
– Skończyły się wyjazdy na mecze z kibicami, a zaczęły klubowym autokarem?
– A właśnie, że niekoniecznie. Nas było dwóch, więc na mecze częściej jeździł kolega. Przyczyna była prosta – szybciej biegał po murawie (śmiech). Oczywiście jak było trzeba, to jechałem. Ale jak nie, to zabierałem się na wyjazd razem z kibicami. Czasem tylko wróciłem już z drużyną, jak była daleka wyprawa, żeby było szybciej.
– W 2007 roku w Widzewie pojawił się Sylwester Cacek.
– I to był początek końca dobrej, rodzinnej atmosfery w klubie. Powstawała korporacja. Nowy właściciel zaczął wymieniać ludzi – moim prywatnym zdaniem, totalnie bez głowy. Zwalniano coraz więcej osób, m.in. Tadeusza Gapińskiego za to, że był „człowiekiem Bońka”. Pojawiali się nowi dyrektorzy od wszystkiego i zaczęliśmy się śmiać, że jest ich więcej, niż zwykłych pracowników. Z resztą w pewnym momencie w marketingu pracowało ze 30 osób! No to proszę cię…
Kierownikiem został np. pan Andrzej Góral. Facet niegłupi, ale totalnie nie nadający się na to stanowisko. Chaos był wtedy niesamowity, aż się Fornalik (ówczesny trener Widzewa – przyp. red.) łapał za głowę.
– Po Twoim rozstaniu z klubem, w 2008 roku, pojawiło się sporo plotek na ten temat. Mówiło się, że zaproponowano Ci jakieś śmieszne pieniądze rzędu kilkuset złotych. Prawda?
– Nie, nie prawda. W 2005 roku podjąłem równolegle pracę w szpitalu. W Widzewie postawiono mi warunek: albo kończę z łączeniem funkcji rehabilitanta w szpitalu i masażysty w klubie albo nie będzie dla mnie miejsca. Dodatkowo zaproponowano mi 1800 zł, ale przy tzw. nienormowanym czasie pracy. W praktyce wyglądałoby to tak, że musiałbym siedzieć od rana do wieczora w klubie, dzień w dzień. Bo albo prezes jadący gdzieś na spotkanie biznesowe wpadłby rano na masaż, a to pani kierownik „poprosiłaby”, żeby się nią zająć koło południa, a przecież nierzadko piłkarze mieli dwa treningi dziennie.
– Nie próbowałeś negocjować warunków?
– Nie bardzo. W klubie zaczęło się dziać nieciekawie pod względem organizacyjnym i psuła się atmosfera. Nie było sensu wiązać kariery zawodowej w tak niepewnym „zakładzie pracy”. Co innego w szpitalu, gdzie jestem sam i mam pewność, że ta praca będzie. Z punktu widzenia możliwości rozwoju, czy nawet finansowo, to było dużo korzystniejsze.
Emocje emocjami, ale rozsądek nakazywał taki wybór.
– Jak niewidomy radzi sobie z orientacją podczas meczu? Ktoś Ci podpowiada, w jakich strojach gra Widzew, w jakim składzie i na którą stronę atakuje?
– Skład, to w dobie Internetu sprawdzam sobie w telefonie, ale resztę faktycznie ktoś zawsze podszepnie. Jak jest jakaś akcja, to po reakcji publiczności można się domyślić, co się dzieje, ale też zawsze kogoś podpytam o to jak to wyglądało. No a tak normalnie, to nie żałuje gardła.
Najważniejsza dla mnie jest ta atmosfera. Jak w zeszłym roku był ten protest, to klimat był straszny. Odpuściłem sobie po dwóch meczach. Z mojego punktu widzenia nie miało to sensu, bo ani meczu nie widziałem, ani nie było żadnej atmosfery. Nie można było sobie nawet pokrzyczeć, bo ktoś się darł żebym siadał i nie zasłaniał boiska.
– Jakie masz doświadczenia z polską policją podczas tych 15-stu lat jeżdżenia na mecze?
– Najczęściej mnie olewają, udają że mnie nie ma. Miałem też fajną sytuację podczas wyjazdu na Śląsk w 2002 roku. Cała grupa pojechała do Wrocławia autokarami i autami, a ja sam wsiadłem w pociąg. Policja wtedy miała jakieś słabe informacje, bo spodziewali się chuliganów Widzewa na dworcu. Peron na Głównym obstawiony był totalnie, policjanci uzbrojeni po zęby. Zapytałem się kogoś w pociągu, czy policja już jest. Jest – padło, no to szalik na szyję i wychodzę z białą laską. Jakiś pasażer mi mówił, że na twarzach mieli pełną konsternację. Spodziewali się całej watahy, a tu nie dość że tylko jeden kibic, to w dodatku ślepy (śmiech). Chciałbym widzieć ich miny. Wsadzili mnie potem do jednego z pięciu przygotowanych autobusów i w obstawie jedenastu suk, na sygnale zawieźli na stadion!
W sektorze byłem przez pierwsze 20 minut sam, bo grupa jeszcze nie dojechała. W 15 minucie Widzew strzelił bramkę i tylko ja ją „widziałem”.
– Prowadziłeś doping?
– Oczywiście! Cały młyn Śląska na mnie gwizdał i bluzgał, a ja tylko złożyłem ręce w trąbkę i jak była cisza, to „jechałem” swoje, włącznie z „Anglią” (śmiech).
Gorszy przypadek z policją miałem podczas wyjazdu na Legię, chyba w 1999 roku. Zamiast zawieść nas tradycyjnie na Powiśle, to wypuścili nas na Centralnym i kazali stamtąd na piechotę iść na Łazienkowską. W centrum miasta grupa się rozlazła, ja zszedłem gdzieś na bok. W pewnym momencie idący za mną policjant popchnął mnie, bo za wolno szedłem. Widział oczywiście, że idę o lasce, ale nie robiło mu to różnicy. Za drugim razem, jak mnie pchnął, upadłem. Wstałem wściekły i rzuciłem się na niego z rękami – już mi nerwy puściły. Na szczęście zauważyli to jacyś kibice i w porę mnie zabrali do środka kordonu, bo inaczej skończyłbym w celi i z jakimś wyrokiem.
Z kolei po meczu nie chcieli mnie puścić osobno, a wracałem do Krakowa, gdzie studiowałem. Argumenty nie docierały, więc barkiem przepchnąłem dwóch policjantów i zacząłem im uciekać na Centralnym. Kilkoro mundurowych goniących ślepego po dworcu – kino. Schowałem im się w damskiej toalecie i dali sobie spokój.
Zdarzyło mi się dostać też kulką gumową: na Legii w 2002 roku, jak wybiegliśmy na murawę i trzy lata temu w Bydgoszczy na Pucharze Polski.
– Kibice mają takie manię, że liczą ilość zaliczonych wyjazdów. Liczysz swoje?
– Bez tych zaliczonych, jako pracownik klubu, to jest na teraz 107 plus jeden, gdzie nas nie wpuszczono – wiosną na Wiśle w Krakowie.
– Niezły wynik „wykręciłeś” też w ilości „przeczytanych” książek.
– Zawsze uwielbiałem książki. Za młodu czytałem jeszcze oczami, potem Brajlem. Jak pojawił się w domu komputer, to zacząłem skanować książki i czytała mi je maszyna. Teraz są e-booki, audio booki – jest mi łatwiej.
Był taki rok, że przeczytałem ponad 370 książek.
– Masz jakiś swój ulubiony gatunek, pisarza?
– Chyba nie. Czytam zależnie od nastroju. Lubię książki naukowe: filozofia, psychologia. Ale też i fabularne: dobry thriller, sensację.
– Skąd wziął się pomysł na dokument „Henio, idziemy na Widzew”?
– Pomysł zrodził się już w 2002 roku, w głowie Michała Jóźwiaka, reżysera filmu. Następowały jednak różne wydarzenia w moim i Michała życiu, dlatego odkładaliśmy ten temat. W połowie 2006 roku zaczęliśmy gromadzić materiały, robić zdjęcia. Udało się ukończyć i wyprodukować film pod koniec 2007 roku.
Z początku nie wiedzieliśmy jaki będzie charakter dokumentu, czy będzie tylko o mnie. W trakcie włączyliśmy w to Henia.
– Michał zdradził mi kiedyś, że w planach jest pełnometrażowa wersja filmu o Marcinie Kaczorowskim.
– No tak. Cały czas robimy jakieś zdjęcia, żeby to nie było oderwane od rzeczywistości. Trudno powiedzieć, czy będzie to pół roku, czy kilka lat. Ja jestem człowiekiem aktywnym, dużo się u mnie dzieje. Niedawno zacząłem prowadzić stronę internetową (www.harpagan.net), biegam, dużo gotuję, kupiłem nawet rolki żeby pojeździć z dzieciakami.
Od jakiegoś czasu robię też zdjęcia. Na stronie jest specjalna zakładka – można sobie pooglądać.
– Wielkie dzięki za rozmowę. Widzimy się w Poznaniu na Lechu!
– Oczywiście, że tak!
Rozmawiał Ryan
http://www.youtube.com/watch?v=yeAdnQOo2JU