Finał Pucharu Polski 1985 (wspomnienia)
26 czerwca 2015, 20:59 | Autor: RyanPrzy okazji 30 rocznicy wygrania jedynego jak dotąd Pucharu Polski w historii Widzewa, chcielibyśmy jeszcze na koniec dnia wrócić do tamtych chwil.
Poniżej prezentujemy wspomnienia jednego z naocznych świadków pamiętnego spotkania z GKS Katowice, a także rozdział poświęcony meczowi w Warszawie, pochodzący z książki „Widzew Łódź – Zarys Historii Klubu i Jego Kibiców” i artykuł, jaki ukazał się wówczas w „Przeglądzie Sportowym”, autorstwa Krzysztofa Bazylowa.
Finał Pucharu Polski w 1985 roku był moim pierwszym wyjazdowym meczem. Widzewowi kibicowałem wtedy już od trzech lat i choć dotąd ograniczałem się do meczów na stadionie przy Armii Czerwonej 80, tej okazji nie mogłem odpuścić.
Nie był to wielki mecz. Widzew grał słabo, ale to nie znaczyło wtedy tego, co teraz. Nasz klub należał do ścisłej europejskiej czołówki, więc jeśli nie mógł łatwo pokonać GKS Katowice, to znaczyło właśnie, że grał… słabo. Po prostu mieliśmy inne wymagania wobec tamtej drużyny. Mimo to, spotkanie trzymało mnie w napięciu przez całe 120 minut i oczywiście w czasie konkursu rzutów karnych.
Karne były wykonywane na bramkę pod sektorem „Gieksy” (od strony Torwaru), więc słabo było je widać, zwłaszcza na stadionie Ludowego Wojska Polskiego, który na dodatek posiadał bieżnię okalającą boisko. Ale nie to było najważniejsze. Zdobyliśmy Puchar! Radości po zwycięstwie nie nazwałbym euforią. Jak wspomniałem wcześniej, Widzew był wtedy wielki i wszędzie przyjeżdżał, jak po swoje. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam, czy piłkarze podeszli z pucharem pod nasz sektor…
Kibice z Katowic, charakterystycznie ubrani w kartonowe żółto-zielone czapeczki, musieli przyjąć porażkę z pokorą. Byli to inni kibice, niż dzisiejsi – coś jakby wycieczki ze śląskich zakładów pracy. Może ok 500 osób. Mało dopingowali w czasie meczu i mało rozpaczali po przegranej.
Więcej udzielali się kibice lokalni, którzy mieli Widzewowi za złe niedawną porażkę z Górnikiem Zabrze (zdaje się, że z tego powodu stracili szansę na mistrzostwo). Na ogrodzeniu wisiał transparent „Widzew Sprzedawczyki” i chociaż głównym oponentem Legii w Łodzi był wtedy ŁKS, to już rodziły się nasze widzewsko-legijne animozje, które jak wiadomo miały mieć odtąd coraz większy zasięg.
Na naszym sektorze było ok 1500 osób. Tak przynajmniej przekonują mnie koledzy, bo ja pamiętam, że było nas dużo więcej, ale podobno tak się ma, jak się jest pod wrażeniem [oficjalna liczna łodzian, to 2000 – przyp. WTM]. Teraz, gdyby nie ograniczenia w sprzedaży biletów, byłoby nas więcej na każdym wyjeździe nawet w II lidze, ale wtedy taka liczba robiła wrażenie. Razem z nami siedzieli kibice Lechii, Jagiellonii, Ruchu i Wisły…
Pamiętam powrót z Warszawy niemożliwie napchanym pociągiem. Kiedy legioniści obrzucali nas kamieniami, nawet nie było jak się schować, żeby nie stać w oknie, a o położeniu się na podłodze można było pomarzyć… Po raz pierwszy usłyszałem wtedy śląską gwarę, kiedy ktoś z Chorzowa ostrzegał krzykiem: „Achtung! Bajborami ciepają!”.
Po tamtym meczu poszło już z górki. Przez kolejnych 13 lat jeździłem prawie na wszystkie mecze, zwiedziłem cały kraj, poznałem mnóstwo widzewiaków i przeżyłem z nimi wiele przygód. Zawsze jednak najważniejszy był dla mnie mecz i wynik, jaki osiągał Widzew. To decydowało o moim humorze i samopoczuciu przez cały następny tydzień.
Wtedy w 1985 roku byłem przekonany, że to był po prostu pierwszy Puchar Polski w dorobku Widzewa, a kolejne pojawią się lada moment. Okazało się, że jak do tej pory był to mecz wyjątkowy. Mam nadzieję, że nie na zawsze…
Kaczmar
Finał Pucharu Polski, który został rozegrany 26.06.1985r. w Warszawie pomiędzy Widzewem Łódź a GKS-em Katowice wywołał olbrzymie zainteresowanie wśród kibiców Widzewa. Był to jeden z ważniejszych meczów w tamtym okresie i chyba tak naprawdę dopiero po tym meczu zaczęliśmy być doceniani kibicowsko przez najważniejsze ekipy w kraju.
Na mecz pojechało ok. 2 tys. osób, w tym kibice Lechii Gdańsk (ok. 150 osób), Ruchu Chorzów (ok. 150 osób – w tym zaprzyjaźniona z nimi grupka z Piasta Gliwice) oraz pojedynczy kibice Wisły Kraków i Jagiellonii Białystok. Zasadnicza grupa przyjechała rejsowym pociągiem pośpiesznym z dworca Fabrycznego na dworzec Centralny. Wiele osób pojechało wcześniejszymi pociągami a poza łódzkie fan cluby, które nie mogły dosiąść się do głównej ekipy, docierały do Warszawy na własną rękę.
Kibice ŁKS-u na dworcu Fabrycznym i w okolicach nie pojawili się, toteż wyjazd przebiegał bez większych zakłóceń. W Warszawie kibice Legii tylko przyglądali się przemarszowi kibiców Widzewa, natomiast milicja bardzo skrupulatnie „dyrygowała i uprzykrzała” przemarsz, wydając co chwila komendy: „stój, maszeruj, na drugą stronę ulicy marsz itp.”
Widzewiaków posadzono pod zegarem, mimo że wtedy przyjezdnych lokowano po drugiej stronie. W tym wypadku tego nie zrobiono, bo tam właśnie siedzieli już kibice GKS-u, w tekturowych czapeczkach w barwach klubowych (było ich 300-400 osób). Na meczu – w zależności od źródeł – było od 7 do 10 tys. osób, a kibice Legii siedzieli pod „Żyletą” w podstawowym garniturze flag. Wywiesili flagę „Widzew sprzedawczyki”, bo parę dni wcześniej Widzew przegrał z Górnikiem Zabrze i Legia utraciła szansę na mistrzostwo Polski (nawet mieli rację, bo Widzew nie pozwolił by zdobyła go Legia i „oddał” mecz Górnikowi. O tę flagę legioniści bili się z ZOMO-wcami, którzy chcieli ją zdjąć z płotu i suma summarum flaga została ściągnięta.
„Sprzedawczyki”, to był podstawowy doping Legii na tym meczu. Nasz doping był niezły i aż w uszach dźwięczy jeszcze do dziś – „RTS, RTS”. Sam mecz był słabym widowiskiem i zakończył się w regulaminowym czasie 0:0. Dogrywka nic nie zmieniła i dopiero karne strzelone przez R. Wójcickiego, M. Myślińskiego i H. Bolestę dały Widzewowi zwycięstwo 3:1. Strzelane były na bramkę pod sektorem GKS-u, ale mimo tego radość była wielka. Zdobyliśmy po raz pierwszy i na razie jedyny Puchar Polski i to było najważniejsze.
Tutaj należy napisać, że osiągnięto sukces, mimo że atmosfera w drużynie była zła i to nie tylko z powodu zarysowanego wcześniej konfliktu na linii W. Smolarek – D. Dziekanowski, ale również w wyniku nieporozumień w rozliczeniach finansowych w samej drużynie, jak i również w nie najlepszym porozumieniu zawodników z trenerem.
Ze stadionu kibice Widzewa wychodzili jako ostatni, jakieś dwie godziny po meczu. Droga na dworzec Centralny była podobna, jak na stadion, a później wpakowano wszystkich do pociągu, którego docelową stacją była Łódź Kaliska. W pociągu jechali także kibice Ruchu i Lechii (odłączyli się oni od pochodu jeszcze w Warszawie, ale Legia nie wykazywała ochoty na „spotkanie”). Jeszcze przed Żyrardowem nastąpiło spore kamieniowanie ze strony Legii, a do dziś wspominane są okrzyki chorzowskich „Achtung! Bajborami ciepają”.
Na Kaliski pociąg przybył 00:30. Pojawiła się też tam niewielka grupka ełkaesiaków. Milicja profilaktycznie „walnęła” gazem i zaczęła walić pałami, jak popadnie i kogo popadnie. Oberwało się nawet zwykłym podróżnym, ale wtedy milicję jeszcze mniej to interesowało, niż dzisiaj. Wtedy unikano starć z milicją, toteż wszyscy dość szybko rozjechali się w swoje rejony. Dwa, trzy dni po meczu na Piotrkowskiej niedaleko przy Tuwima (witryna DŁ) można było obejrzeć duże, ładne fotki kibiców Widzewa z tego meczu (wtedy robiono takie wystawy po ważniejszych meczach Widzewa i ŁKS-u) i było to bardzo ciekawe.
„Widzew Łódź – Zarys Historii Klubu i Jego Kibiców”
Atmosfery wielkiego meczu w stolicy się nie czuło. Nie tylko kilka dni, ale i kilka godzin przed spotkaniem. Niezbyt liczne afisze zapowiadały finał Pucharu Polski Widzew – GKS Katowice. Afisze były wprawdzie drukowane na papierze w barwach warszawskiej Legii, lecz to nie wojskowi mieli wystąpić na własnym stadionie. Dla wielu fakt ten przesądzał sprawę. Dlatego właśnie w kierunku ulicy Łazienkowskiej płynęły raczej wątłe strumyki, a nie wartka rzeka ludzi, dlatego autobusy nie pękały od nadmiaru pasażerów. Także przed kasami spokój. Ceny biletów umiarkowanie słone, czterysta złotych trybuna kryta, dwieście otwarta, sto złotych bilet ulgowy.
Kilkadziesiąt minut przed rozpoczęciem zjawiłem się przed stadionem. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że nasze siły porządkowe są coraz bardziej silne, zwarte i gotowe. Kilkadziesiąt milicyjnych samochodów zaparkowanych na terenie dawnej zajezdni trolejbusowej budziło szacunek, poza tym wielu funkcjonariuszy, i tych ubranych zwyczajnie, i tych wyposażonych w kaski z osłoną na twarz. Prawdziwy zachwyt kilkuosobowej grupki w papierowych, zielono-żółto-czarnych czapeczkach (barwy Katowic) wzbudziła „Królewska konna”, co w mniej romantycznym brzmieniu oznacza milicjantów na koniach.
Szybko – po kilku minutach obserwacji – dochodzę do wniosku, że kto poszedł na łatwiznę i nie przygotował sobie plastikowych woreczków, nie ukrył zabronionego towaru gdzieś przy ciele, ten nie ma żadnych szans, by napić się czegoś mocniejszego na stadionie. Wszystkie teczki, torby, plecaki sprawdza się niesamowicie dokładnie. Niektórzy jednak (jak wiadomo głupota ludzka nie zna granic) ryzykują, choć widza, że facet wchodzący z… kocem (najcieplej nie jest) także zostaje dokładnie sprawdzony. Efekt może być tylko jeden – do widzenia buteleczko, z tym, że najbardziej krewcy zamiast na meczu lądują po krótkiej szamotaninie w „puszce od sardynek”, czyli solidnym Starze bez okien.
Czas wejść na widownię, tym bardziej, że rozgrzewają, się już oba zespoły a spod zegara słychać chóralne „Legia zerooo!, Legia zerooo!”. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem czy Herculesem Poirotem, by się domyśleć, że tam właśnie siedzą kibice Widzewa. Moja fizjonomia od lat wzbudza stuprocentowe zaufanie, temu właśnie faktowi zawdzięczam, iż na przestrzeni piętnastu metrów pokaźna torba, którą niosę, zostaje sprawdzona zaledwie trzykrotnie. Dumny z siebie zajmuję miejsce na widowni starannie – jak zwykle – omijając trybunę prasową.
Jeszcze nie grają. Rywalizują ze sobą poszczególne części trybun. Tu nie popełniono najmniejszego błędu. Zwolenników jednej i drugiej drużyny posadzono na wirażach za bramkami. Pod zegarem – jak już wspomniałem – łodzianie, vis a vis kibice z Katowic. Obie grupy wyraźnie się odznaczają, obie powywieszały po kilkadziesiąt flag o barwach klubowych lub też z barwami tych zespołów, z którymi kibice żyją w przyjaźni. Widać też, iż młodzież „uczy się pilnie przez całe ranki”. Szczególnie języków obcych, czego niezbitym dowodem jest „WIDZEW KING” umieszczony na czerwono-biało-czerwonej fladze.
Centralne miejsce na trybunie otwartej już prawie odwiecznym prawem (przez zasiedzenie) jest zarezerwowane dla najbardziej zagorzałych sympatyków warszawskiej Legii. Ten sektor nosi nazwę „Pod Żyletą”. Jest to określenie usankcjonowane oficjalnie, używa go spiker, użył oficer milicji przy kierowaniu grupy na stadion. Czytelnikom nieznającym zbyt dobrze stadionu Wojska Polskiego należy się wyjaśnienie. Kiedyś, przed laty, mieliśmy takie czasy, że warto było zareklamować jakiś towar, by go sprzedać. Jedna ze sporych plansz reklamowych przedstawiała właśnie żyletkę, a właściwie ze względu na rozmiary „żyletę”. Teraz po planszy (akurat tej, inne są) nie pozostał nawet ślad, nazwa jednak przetrwała. Oto jeszcze jeden widoczny dowód przewagi słowa nad dobrami materialnymi.
To już wytłumaczone, nie trzeba natomiast chyba nikomu tłumaczyć, że sympatia warszawskich kibiców jest całkowicie po stronie górniczego zespołu. Z Widzewiakami legioniści nigdy się nie kochali (myślę o kibicach), a teraz jeszcze ten ostatni mecz łodzian z Górnikiem Zabrze. Nic więc dziwnego – grupy z Katowic i Warszawy skandują wspólnie „Puchar dla Katowic, puchar dla Katowic”, na co spod zegara odpowiada im gromkie „Marzyciele, Marzyciele”.
Już grają. Pierwsze akcje przynoszą optyczną przewagę łodzian, na trybunach zaś rywalizacja jest raczej wyrównana. Zaczyna się swoista licytacja. Grupa łódzka skanduje nazwy „sprzymierzonych” klubów: Lechia Gdańsk, Ruch Chorzów, Jagiellonia Białystok śpiewając do tego gromko, że „Wisełka Kraków to duma wszystkich Polaków” – wnioskuję, że nie znają jeszcze końcowej tabeli. Żyleta odpowiada Pogonią Szczecin i Olimpią Elblag, a warszawski sojusznik z Katowic popełnia straszliwe faux – pas skandując „Arka Gdynia, Arka Gdynia”. Kibice Legii natychmiast cichną, a katowiczanie szybko naprawiają nietakt i już słychać „Legia Warszawa to nasza duma i sława”, co podchwytuje Łódź wyśpiewując „Legia Warszawa to nasza hańba i zdrada”.
Licytacja nabiera ostrości: z jednej strony „Sprzedawczyki” (pod adresem Widzewa), z drugiej „Złodzieje” (pod adresem Legii). Błyskawicznie robię w pamięci przegląd transferów łódzkiego i warszawskiego klubu, co kończy się wnioskiem, że prawdziwe mądrości są ukryte nie w uczonych księgach, lecz w przysłowiach. A tu już na pewno do najmądrzejszych należy powiedzenie „Przyganiał kocioł garnkowi”.
W dogrywce nie rozumiem już nic, bo „Żyleta” śpiewa: „Szła dzieweczka do laseczka”, „Płonie ognisko w lesie” oraz wykrzykuje: „Bolek i Lolek”, „Koziołek Matołek”. Czyżby wymieniali ulubiony film i ostatnia lekturę? Później karne i wielki triumf Henryka Bolesty. Łodzianie szaleją, stadion pustoszeje. Nad porządkiem czuwają niebiescy. Nie ” święci niebiescy”, nie Ruch Chorzów, ale milicja. Chyba powrót do domów będzie spokojny.
„Przyganiał kocioł garnkowi” („Przegląd Sportowy) – Krzysztof Bazylow