Andrzej Michalczuk – Opowieść po latach
15 listopada 2007, 13:02 | Autor: RyanRozmowa z legendą Widzewa szalonych lat 90. Zdobywał z klubem dwa mistrzowskie tytuły, bił Legię Warszawa i rywalizował jak równy z równym z Borussią Dortmund w Lidze Mistrzów, ale też przełknął gorzki smak porażki we Frankfurcie. Zapraszamy do przeczytania zapisów bardzo ciekawej rozmowy z Andrzejem Michalczukiem, które odnaleźliśmy w naszym archiwum! Pochodzi ona z 2004 roku!
Z Andrzejem Michalczukiem spotkałem się jakiś czas temu w „starej” kawiarni. Lokal ten, który prowadziła niegdyś Pani Basia był i pozostał do tej pory symbolem „Wielkiego Widzewa”. To tam przychodzili najlepsi piłkarze w historii łódzkiego klubu. Przez te kilka godzin, jakie spędziliśmy razem, Andrzej Michalczuk opowiedział w skrócie całą swoją historię gry w Widzewie. Wszystko, co wydarzyło się najważniejszego w ciągu tych kilku lat gry. Począwszy od przyjazdu do Polski, a skończywszy na jego odejściu z łódzkiego klubu. Nie będzie to jednak biografia, bo jak sam zainteresowany twierdzi – na napisanie takiej książki jest jeszcze za wcześnie. Może uczyni to za kilka lat…
POCZĄTKI
– Skończyłem szkółkę Dynama Kijów. Potem grałem w Dynamie Mińsk. Niestety, na dwa lata moja kariera piłkarska została zahamowana, bo na tyle właśnie czasu trafiłem do wojska. Szkoda tego czasu, bo na pewno straciłem przez ten okres sportowo bardzo wiele. Po odbyciu służby wojskowej wróciłem do piłki i znów grałem w Dynamie. Pewnego dnia do klubu przyjechał prezes Chemika Bydgoszcz. Oni wtedy chcieli awansować do drugiej ligi, więc szukali wzmocnień. Dokładniej potrzebowali obrońcę i napastnika. Pojechałem więc z Chemikiem na obóz do Wałcza, gdzie zagrałem trzy mecze sparingowe. Prezes po rozmowie z trenerem zadecydował, że zostaniemy. Tak właśnie znalazłem się w polskiej lidze.
WIDZEW
– Do Widzewa trafiłem w 1992 roku. Grałem wtedy, jak wcześniej było mówione, w Chemiku Bydgoszcz, z którym rok wcześniej awansowałem do drugiej ligi. W sezonie 1991/1992 byłem królem strzelców, więc pewnie dlatego Widzew się mną wtedy zainteresował. Z tego, co wiem, to zanim trafiłem do Łodzi, byłem obserwowany dłuższy czas przez widzewskich działaczy. Po kilku meczach w drugiej lidze włodarze Widzewa przyjechali do Bydgoszczy i zaprosili mnie na obóz przygotowawczy. Dokładnie nie pamiętam teraz, gdzie on się odbywał. Oczywiście zgodziłem się na ten wyjazd, bo takiemu klubowi się nie odmawia i tak można powiedzieć trafiłem do Widzewa. Łódzkim klubem rządził wtedy Ludwik Sobolewski.
PIERWSZY MECZ W PUCHARACH
Andrzej Michalczuk jako pierwszy obcokrajowiec w Widzewie miał zaszczyt reprezentować ten klub w pucharach. Niestety, debiutu swojego nie może miło wspominać. Mecze z Eintrachtem Frankfurt zapisały się czarnymi literami w historii RTS. Pierwszy mecz w Łodzi, rozegrany 16 września 1992 roku, zakończył się remisem 2:2. Dla łódzkiego klubu trafiali Bogdan Józwiak oraz Marek Koniarek. Rewanż (30.09.1992) stał się dla łodzian koszmarem. Druzgocącej porażki 0:9 (0:6) nie spodziewał się nikt. Owszem wliczano porażkę i odpadnięcie z pucharów, ale nikt nie myślał, że rozstanie to odbędzie się w takich okolicznościach.
– Na pewno taki mecz zdarza się rzadko. Nie zawsze przegrywa się przecież 0:9. Jak to w życiu jednak bywa, raz się wygrywa, a raz się przegrywa. Taką gorzką pigułkę my wtedy musieliśmy przełknąć. Najgorsze było jednak to, że już cztery dni później graliśmy u siebie prestiżowy mecz z Legią Warszawa. Legię trenował wtedy Janusz Wójcik. Szkoleniowiec ten obserwował nasze poczynania w Niemczech. Po spotkaniu z dużą pewnością stwierdził, że jego zespół wygra z nami równie wysoko, co Eintracht i to na tzw. „luzie”. Na szczęście mylił się. My wtedy pokazaliśmy ten „widzewski charakter”. Przed meczem powiedzieliśmy sobie w szatni, że musimy podnieść się z kolan po meczu z Niemcami i zrobić wszystko, aby zrehabilitować się za sromotną porażkę. Udało się. Wygraliśmy ten mecz 2:0.
Po meczu w Łodzi Wójcikowi puściły nerwy. A wszystko przez złośliwe uwagi, jakie w jego kierunku wygłaszał kierownik jednej z drużyn juniorów łódzkiego klubu. Doszło do przepychanki w budynku klubowym Widzewa. Na szczęście obu panów szybko rozdzielili goście obserwujący całe to niemiłe zajście.
POWSTAJE SPN WIDZEW SSA
Trzy miesiące później w Widzewie następuje rewolucja. Powstaje sportowa spółka akcyjna, która przejmuje drużynę piłkarską występującą w pierwszej lidze. W klubie pojawiają się nowi udziałowcy: Andrzej Pawelec, Ismatt Koussan, Andrzej Salamon, Janusz Baranowski, Michał Kropidłowski, Sławomir Jaruga. Do tej szóstki dołącza jeszcze Andrzej Grajewski. Kilka lat potem w klubie zostaną już tylko Pawelec i Grajewski.
– W 1993 roku powstaje spółka, która miała dbać o interesy zawodników Widzewa. Czy wtedy coś się zmieniło?
– Nic się praktycznie nie zmieniło. My przychodziliśmy na treningi i ciężko pracowaliśmy. Od strony sportowej wszystko pozostało bez zmian. Każdy myślał wtedy, że w klubie stworzono „eldorado” finansowe. Nie było jednak większych pieniędzy. Przecież każdy miał swój kontrakt, który zobowiązywał klub do odpowiedniego wynagrodzenia. Na działaczy w tamtych czasach nie mogłem nic złego powiedzieć, gdyż to oni wraz z trenerami tworzyli drużynę walczącą o najwyższe cele w lidze. Wszyscy byli zadowoleni. Ja ze swej strony mogę powiedzieć, że wtedy otrzymywałem wszystkie finanse na bieżąco i nie mogłem narzekać. Nie wiem natomiast, jak to wyglądało u innych kolegów. Jeśli chodzi o tzw. sprawy odgórne to w nie próbowaliśmy wnikać, bo wiadomo, że piłkarzy powinna interesować gra i tylko gra.
CZYSTKA
Po meczu z Polonią Warszawa w 1993 roku kilku zawodników zostało wyrzuconych z klubu. Oficjalnie zostało podane do publicznej wiadomości, że powodem był brak zaangażowania w ligowe spotkanie.
– Pamiętam dobrze to spotkanie. Zremisowaliśmy wtedy z Polonią Warszawa 2:2. Na drugi dzień odbyło się spotkanie z prezesem Andrzejem Grajewskim oraz Władysławem Stachurskim [Stachurski był wtedy trenerem Widzewa – przyp. WTM]. Trener stwierdził wówczas, że niestety Piotr Wojdyga, Mirosław Myśliński, Zbyszek Iwanicki oraz Wiesław Cisek, nie będą już grać więcej w łódzkim klubie. Po tym spotkaniu słyszałem wiele opinii i podtekstów. Wielu obserwatorów będących na tym spotkaniu oskarżało nas o małe zaangażowanie. Odejście tych zawodników miało być dla nas karą. Mnie się wydaje jednak, że może klub zrezygnował z tych piłkarzy, dlatego, że byli już starszymi graczami i może w ten sposób chciano odmłodzić zespół. Stało się jednak tak, a nie inaczej. Trudno. Trzeba przecież było grać dalej.
– Trzeba jednak przyznać, że zarzuty, jakie padały wtedy pod waszym adresem były bardzo poważne. Zarzucano wam wręcz sprzedanie tego meczu.
– Różne były zarzuty. Mnie się wydaje, że w tamtych czasach mieliśmy jednak taki zespół, że to nie było możliwe. Tym bardziej, że graliśmy w lidze o najwyższe cele. Nie bez znaczenia był także prestiż i premie za wygrane spotkania.
– Zapewne natychmiastowe odejście podstawowych graczy z zespołu było dla was szokiem. W drużynie pewnie nie było zbyt wesoło. Nie bał się Pan, że za chwilę to Andrzej Michalczuk może wylecieć z Widzewa?
– Na pewno brałem taki scenariusz pod uwagę. Takie jest przecież życie. Kto będzie słaby, ten odejdzie. Jeśli chodzi o atmosferę w drużynie, to faktycznie nie było wtedy zbyt wesoło. Cała ta sytuacja z pewnością odbiła się na drużynie. Zawodnicy po całym tym wydarzeniu bardziej angażowali się w treningi oraz spotkania ligowe. Wiadomo, że każdy kiedyś będzie musiał odejść z klubu. Wyrzucenie tych zawodników nie było może błędem trenera i prezesów, ale można było to inaczej zrobić. Bez pośpiechu należało poczekać do końca sezonu i wtedy spokojnie się rozstać. Każdy z wyrzuconych znalazł sobie potem nowy klub, np. Wiesław Cisek grał dobrze w 2. Bundeslidze, tak samo jak Mirek Myśliński w Opocznie a potem w Radomsku.
– Skoro wyrzuceni piłkarze dobrze sobie radzili w innych klubach to może reakcja prezesa Grajewskiego i trenera Stachurskiego po meczu z Polonią była zbyt nerwowa i być może za szybko to wszystko się potoczyło?
– Teraz, po latach mogę tylko gdybać na ten temat. Wtedy zbyt dużo do powiedzenia w drużynie i w klubie nie miałem. Wiadomo obcokrajowiec, do tego młody nie będzie się zbytnio wychylał. My piłkarze byliśmy od grania, a nie decydowania. Od takich spraw są prezesi.
– Kończąc ten temat nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie. Czy starsi koledzy nie chcieli zaprotestować przeciwko temu, co się stało?
– Nie. Nie pamiętam, aby coś takiego było planowane.
NOWI
Po wyrzuceniu starszych zawodników działacze Widzewa postanowili na Piłsudskiego sprowadzić młodych, mało znanych, ale za to utalentowanych piłkarzy. Z Olimpii Poznań w 1993 roku do Łodzi przyszli Andrzej Jaskot, Mirosław Szymkowiak i Grzegorz Mielcarski.
– Czy wtedy zaczęto budowę tego „Wielkiego Widzewa”, który później zdobył dwa mistrzostwa?
– Tak naprawdę, to dobrze grać zaczęliśmy w 1995 roku, ale można powiedzieć, że w tym okresie, o którym teraz mówimy, przyszło wielu młodych perspektywicznych zawodników, którzy później pokazali, że potrafią grać w piłkę. Już wtedy zaczęliśmy piąć się w górę tabeli. Za trenera Stachurskiego – o ile dobrze pamiętam – przegraliśmy tylko jeden mecz. Trener został jednak zwolniony, bo prezesi oczekiwali czegoś więcej niż zwycięstw i remisów. Mieliśmy zdobyć mistrzostwo Polski i grać w pucharach.
– Z tego, co Pan mówi wynika, że już wtedy mieliście walczyć o mistrzostwo.
– Nie było wprost powiedziane, że mamy walczyć o mistrzostwo. My akurat wtedy mieliśmy grać o miejsce w lidze premiowane grą w europejskich pucharach. Zawsze jednak staraliśmy się grać jak najlepiej. Pamiętam, że wtedy każda drużyna, która do nas przyjeżdżała, czuła przed nami respekt.
POLAK
Po dymisji Władysława Stachurskiego nowym szkoleniowcem łódzkiego klubu został Ryszard Polak. Nowy trener pracował w Widzewie jednak tylko kilka dni.
– Pamięta Pan Ryszarda Polaka jako trenera Widzewa?
– Był tylko tydzień. Po pierwszym meczu ligowym z Górnikiem Zabrze (0:0) trener Polak podał się do dymisji. Był zbyt krótko z nami abym mógł cokolwiek więcej o nim powiedzieć.
POCZĄTKI SMUDY
Franciszek Smuda był mało znanym wówczas trenerem w Polsce. Przed Widzewem trenował jedynie Stal Mielec, z którą nie osiągnął jednak oszałamiających wyników. Mówiło się wówczas, że trener Smuda odszedł ze Stali na znak protestu. Podobno piłkarze tego klubu niezbyt dobrze „przykładali” się do spotkań ligowych. Nie dziwiły, więc złośliwe komentarze, że Smuda podzieli los Ryszarda Polaka oraz dawniej Jana Tomaszewskiego.
– Jak przyjęliście Franciszka Smudę? Osoba mało znana w środowisku trenerskim, bez żadnych sukcesów, miała trenować Widzew, który miał wówczas walczyć o mistrzostwo Polski i awans do europejskich pucharów.
– Nowego trenera poznaliśmy na treningu. Przedstawili nam go prezesi. My nie patrzyliśmy na dokonania trenera Smudy. Wiadomo, że przyjście nowego szkoleniowca do drużyny mobilizuje piłkarzy. Każdy chce się pokazać. Tak samo zachowywaliśmy się i my. Każdy z nas chciał udowodnić trenerowi, że umie grać w piłkę i jest najlepszy. To wszystko.
CEL: MISTRZOSTWO
Od momentu zatrudnienia Franciszka Smudy do klubu z al. Piłsudskiego 138 zaczęło przychodzić wielu młodych, nieznanych, ale za to utalentowanych graczy. W Łodzi pojawili się Marek Citko z Jagiellonii Białystok oraz Rafał Siadaczka z Radomiaka Radom. To był znak, że Widzew ma walczyć już tylko o mistrzostwo Polski.
– Tak. Po przyjściu do klubu trenera Smudy zaczęto budować drużynę, która mogłaby skutecznie walczyć o mistrzostwo Polski. To on decydował, którzy piłkarze przyjdą do Widzewa. A przychodzili młodzi i utalentowani gracze. Powoli trener Smuda wprowadzał ich do zespołu. Tak zaczęła się budowa można powiedzieć tego „Wielkiego Widzewa”.
– Skoro przychodzili zawodnicy, to ktoś też musiał odejść. Nie było przesłanek ku temu, aby to Pan opuścił wtedy łódzki klub?
– Tak, jak powiedziałem wcześniej, gdy przychodzi do klubu nowy trener, to każdy z piłkarzy chce się pokazać. Nie tylko ja, ale każdy z chłopaków w podświadomości myślał o tym, czy zostanie czy też będzie musiał odejść. Nie można było zbyt dużo jednak myśleć. Trzeba było wziąć się do roboty i ostro pracować.
Sezon 1994/1995 łodzianie zakończyli na drugim miejscu. Rok później jednak nie było już mocnych na Widzew. Znakomita gra uwieńczona została wygraną na Łazienkowskiej z warszawską Legią.
– Wystarczył rok pracy z trenerem Smudą, a zdobyliście najważniejsze trofeum w lidze i dorzuciliście do niego jeszcze Superpuchar Polski.
– Można powiedzieć, że to też duża zasługa trenera, że zdobyliśmy mistrzostwo Polski. To on to wszystko odpowiednio poukładał. Jego zasługą jest to, że dobrał do tej drużyny odpowiednich piłkarzy. Dopasował ich wszystkich do swojej koncepcji. Jednak te sukcesy to także duża zasługa wszystkich piłkarzy, którzy wtedy grali w Widzewie. Wtedy mówiło się, że ta drużyna była jedną wielką rodziną. Byliśmy razem nie tylko na boisku, ale też poza nim. Często się spotykaliśmy całymi rodzinami. Ten kolektyw był dobrany tak, że można było iść z tą drużyną na wojnę i myślę, że byśmy tą wojnę wygrali.
LEGIA – WIDZEW cz. I
Tych spotkań nie trzeba żadnemu kibicowi przypominać. Walka pomiędzy Widzewem a Legią trwała od zawsze. W tym okresie jednak spotkania Widzew – Legia decydowały o mistrzostwie Polski. Los tak zawsze chciał, że Widzew w najważniejszym meczu sezonu spotykał się z Legią w Warszawie.
– Spotkanie w 1996 roku, rozegrane w Warszawie, wygrał Widzew. Dla stolicy to był szok. Nikt się tego przecież nie spodziewał. To Legia była uważana za faworyta, a wygrana z Widzewem miała przypieczętować sukces warszawskiego zespołu. Stało się jednak inaczej. Na trzy kolejki przed zakończeniem rozgrywek Widzew wyprzedził Legię. Wystarczyło w ostatnich trzech meczach zdobyć tylko punkt….
– Pamiętam, że wtedy goniliśmy Legię. Mieliśmy punkt straty do warszawian. W lidze liczyły się wówczas tylko te dwa zespoły. Wygrywali oni, wygrywaliśmy i my. Wreszcie nadszedł ten kluczowy mecz. Od niego zależało, kto wygra ligę. To był mecz roku w Polsce. Pamiętam te wszystkie nagłówki w prasie i telewizji, podsycanie atmosfery przez dziennikarzy.
– Jakie były nastroje przed tym spotkaniem? Zdenerwowanie czy pewność i wiara we własne umiejętności?
– Jak wychodziliśmy na murawę, to zawsze sobie mówiliśmy, że gramy jak najlepiej, że musimy zrealizować te założenia taktyczne, które w danym momencie przekazał nam trener. Nam się wtedy udało to wykonać w 100%. Moim zdaniem chcieliśmy wtedy ten mecz wygrać wyżej. Udało się.
– Czekała na was walizka pieniędzy od działaczy za zwycięstwo w tym spotkaniu?
– Nie, żadnej walizki pieniędzy wtedy nie było. Były rozmowy przed meczem na temat dodatkowych premii. Nie rozmawiali wszyscy piłkarze tylko „rada drużyny”, która reprezentowała zawodników. Można powiedzieć, że gra się też o pieniądze. Dla nas jednak wtedy ważniejsi byli kibice. Wszyscy wiedzieli, przed jaką szansą stoimy. Po tym spotkaniu czekały nas mecze z mniej wymagającymi rywalami – Stalą Mielec, Lechem Poznań oraz Zagłębiem Lubin.
– Była po tym meczu impreza dla piłkarzy?
– Nie, nie było żadnej imprezy. Długo po tym spotkaniu czekaliśmy na wyniki kontroli antydopingowej. Po meczu kilku piłkarzy poszło na badania. O ile dobrze pamiętam to próbki pobrano ode mnie oraz od Marka Koniarka i Marka Bajora.
– Nie było żadnego strachu przed badaniami?
– Ależ skąd! Byliśmy spokojni. Każdy z nas był „czysty”.
– Powrót do Łodzi był już bardzo wesoły. Widzewski autobus zapewne zamienił się w ten „śpiewający”?
– Ogólnie, to panował spokój w autobusie. Wiadomo, że po takim meczu zawsze jest wesoło. Należy jednak pamiętać, że kilka dni później graliśmy ważny mecz w lidze, którego nie mogliśmy przegrać. Przecież Legia cały czas liczyła, że gdzieś stracimy punkty i wszystko się jeszcze potoczy dla nich dobrze. Była radość, ale myślami byliśmy już przy następnym meczu ligowym.
– Zabawa z kibicami na stadionie zapewne była znakomita.
– Oczywiście. Po meczu z Lechem bawiliśmy się na stadionie z naszymi kibicami. Tego się nie da opisać. To jest takie uczucie, że każdy piłkarz powinien to przeżyć. Dla nas nadszedł wreszcie ten czas, gdzie mogliśmy świętować mistrzostwo. Ciężko o tym mówić. To naprawdę trzeba przeżyć.
– Były przygotowane dla was jakieś specjalnie premie za mistrzostwo Polski?
– Konkretniej sumy, jaka była przeznaczona na premie, już nie pamiętam. Premie na pewno jednak były.
BANGOR CITY
– Muszę powiedzieć, że w Walii przyjęli nas bardzo dobrze. W zasadzie nie było tam żadnych problemów. Jedynie ich boisko było bardzo dziwne. Troszeczkę było z jednej strony pod górkę. Jak się położyło piłkę na jednej stronie, to ona turlała się w dół.
– Na Widzewie też tak jest. Dlatego chętniej piłkarze atakują na bramkę „Pod Zegarem”.
– Nie wiem dokładnie, czy tak jest. Zawsze się mówiło, że lepiej nam się atakuje pod zegar. Jak mieliśmy wyniki i graliśmy dobrze, to było nam bez różnicy, gdzie atakujemy.
– To fakt. Nawet powstała wtedy opinia o Widzewie – „Nie pytaj czy Widzew dziś wygra tylko zapytaj ile”.
– Zgadza się, wszyscy zaczęli tak mówić. Opinia ta przypadkowo wyszła od naszych trenerów i działaczy. Przed jakimś meczem ligowym trener Franciszek Smuda omawiał z nami założenia taktyczne. Przed każdym meczem trener mówił nam takie słowa: „Macie okazje na strzelenie trzech bramek, to strzelcie je. Macie pięć sytuacji, to strzelajcie pięć bramek”. W pewnym momencie odezwał się kierownik drużyny Tadeusz Gapiński, że jak wygramy różnicą trzech bramek, to on usiądzie na trybunach. Tak oto powstał w pewnym sensie zakład. Przez kilka spotkań faktycznie tak było, prowadziliśmy różnicą trzech goli i kierownik siadał na trybunach. Powiem, że to było fajne uczucie „wyrzucać kierownika na trybuny”, choć nie można powiedzieć, że graliśmy tylko, dlatego, żeby kierownik zszedł z boiska. Wiadomo, że gra się dla kibiców i im więcej drużyna strzela goli w spotkaniu, tym więcej jest potem na kolejnych meczach widzów i atmosfera na trybunach jest jeszcze lepsza. Kibice lubią dobrą grę i ładne bramki.
ROK 1997 – KOLEJNE WZMOCNIENIA
W klubie pojawiają się dwaj obcokrajowcy: mołdawski pomocnik Alexander Curteian i niemiecki weteran piłkarski Ulrich Borowka. O ile ten pierwszy grał w Widzewie dobrze i był pierwszoplanową postacią w drużynie, o tyle ten drugi wsławił się podczas pobytu w Łodzi z innej strony, tej pozasportowej. Alkohol, kasyno, nocne zabawy.
– Wiedział Pan, jakie problemy miał Borowka?
– Później zaczęto o tym mówić. To była jego prywatna sprawa, jak spędzał czas w Łodzi. Jeśli miał pieniądze na zabawę, to mógł sobie na to pozwolić. Kilka spotkań zagrał, przeszedł do historii Widzewa jako mistrz Polski i pierwszy grający w tym klubie Niemiec.
– Potem do Łodzi przenoszą się m.in. z warszawskiej Legii Maciej Szczęsny, Radosław Michalski oraz z Lecha Poznań Paweł Wojtala i Jacek Dembiński. Jak przyjęliście piłkarzy z Warszawy? Kibice obu klubów delikatnie mówiąc nie przepadają za sobą. Jak to było z zawodnikami?
– Jeśli chodzi o piłkarzy, to się tylko tak mówi, że się nie lubią. Jesteśmy poza boiskiem kolegami. Jednak gdy przychodzi mecz, to wtedy zapominany o znajomościach i gramy. To jest sport. Po spotkaniu znowu możemy sobie usiąść i w spokoju porozmawiać. Gdy przychodził Maciek i Radek to nie było żadnych zgrzytów. Weszli do drużyny, bardzo dużo pomogli. Żadnego problemu nie było.
„CITKOMANIA”
– Jak w drużynie odbierana była tak duża popularność Marka Citki? Cała Polska była w nim wtedy zakochana.
– Na pewno też się cieszyliśmy z jego popularności. Był z Widzewa, więc i o nas się dużo mówiło. Marek był skromny, nigdy się nie wywyższał, a wręcz przeciwnie zawsze każdemu mówił, że wszystko to, co osiągnął zawdzięcza całej drużynie. Każdemu powtarzał, że Widzew uczynił go takim zawodnikiem i dzięki niemu jest taki znany.
– Nie był nikt z was zazdrosny? Nie mówiliście, „czemu to on a nie ja”?
– Nie było takich tekstów. Tak jak powiedziałem wcześniej, dzięki Markowi my też byliśmy znani. Rozdawaliśmy dużo autografów, tylko, że my podpisaliśmy dziesięć kartek a on pięćdziesiąt.
LEGIA – WIDZEW cz. II
– Przejdźmy do tego najważniejszego spotkania sezonie 1996/1997. Przedostatni mecz w lidze i znów waszym rywalem w bezpośredniej walce o mistrzostwo Polski była Legia. Nie muszę chyba pytać czy pamięta dobrze Pan ten mecz.
– Faktycznie, pamiętam go bardzo dobrze. Tym razem do zakończenia ligi pozostało tylko jedno spotkanie. My w ostatniej kolejce graliśmy z Rakowem Częstochowa, który już wcześniej spadł do II ligi. Przy ewentualnej wygranej z Rakowem, co było niemal pewne, spotkanie w Warszawie mogliśmy przynajmniej zremisować. Wygrana dawała nam już praktycznie tytuł mistrza Polski. Chcieliśmy bardzo wygrać, a po kilkudziesięciu minutach przegrywaliśmy już 0:2.
– No właśnie. Jeszcze na pięć minut przed końcem przegrywaliście 0:2. Nie było takich myśli, żeby dać sobie już spokój, że w tym roku się nie uda i powalczymy w przyszłym sezonie?
– Nie było takich myśli. Przypomnę, że wielu trenerów pracujących w Widzewie, a w szczególności trener Smuda, wpajało nam, że trzeba grać zawsze do końca. Dla nas mecz nie trwał 90 minut. Spotkanie mogło trwać nawet 100 minut i na tyle byliśmy przygotowani. Mogliśmy wtedy przegrać, bo to jest tylko sport, ale musieliśmy walczyć do końca. Przynajmniej trzeba było próbować, pokazać, że się chce. Musieliśmy zostawić na tej murawie swoje zdrowie, umiejętności, pokazać kibicom, którzy przyjechali nas dopingować, że walczyliśmy, ale byliśmy słabsi i przegraliśmy zasłużenie.
– W 85. minucie bramkę na 1:2 zdobył Sławomir Majak. Wtedy chyba uwierzyliście, że przynajmniej remis jest w zasięgu waszych możliwości.
– Zawsze tak jest. Gdy przeciwnik strzela bramkę kontaktową, to od razu dostaje tzw. wiatr w plecy i idzie za ciosem. My szybko zdobyliśmy gola na 2:2 i też poczuliśmy taki wiatr.
– Chwilę później mogło być znów dla Legii 3:2. Na szczęście arbiter Andrzej Czyżniewski nie uznał tej bramki.
– I słusznie, bo bramka była zdobyta ze spalonego. Już po samym spotkaniu oglądaliśmy tą sytuację ze sto razy albo i więcej, bo pojawiły się podteksty.
– Następna akcja zadecydowała o wszystkim.
– Tak, strzeliliśmy na 3:2. Wcześniej bramki zdobywali Majak i Gęsior, a tą ostatnią tak się złożyło, że ja strzeliłem. Nieważne jednak, kto strzelił. Zawsze wygrywa i przegrywa cały zespół.
– Jakie to jest uczucie zdobyć chyba najważniejszą w karierze bramkę, która zadecydowała o mistrzostwie Polski?
– Teraz mogę o tym mówić. Wtedy nawet o tym nie myślałem, taka była radość. Tego się nie da opisać. To trzeba przeżyć. Akcji, po której zdobyłem gola, jednak pamiętam. Nie miałem już praktycznie siły, ale zdecydowałem się, że pomogę kolegom. Przebiegłem całe boisko, dostałem podanie od Darka Gęsiora. Od razu wiedziałem, że będę strzelał, zawsze jest przecież szansa, że padnie bramka. Mnie się wtedy ta sztuka udała i piłka wpadła do siatki. Po całej radości w myślach prosiłem Boga, aby ten mecz się skończył, bo ten wynik dawał nam tytuł mistrzowski. Po spotkaniu mieliśmy w hotelu kolację i we wszystkich mediach oglądaliśmy wiadomości. Informacji było dużo, bo znów był to mecz roku.
– Była jakaś duża impreza po tym meczu?
– Nie było imprezy. Była tylko kolacja i szampan.
– Powrót do Łodzi był jeszcze bardziej przyjemniejszy niż rok wcześniej? Na stadionie czekało na was mnóstwo kibiców.
– Przyjechaliśmy do Łodzi i tu taka niespodzianka. Pod stadionem kilka tysięcy kibiców, którzy śpiewają i tańczą. Spodziewaliśmy się, że może kilkuset fanów będzie czekać ale, że aż tyle to na pewno nie. To był dla nas szok.
OBYWATELSTWO
– Po meczu z Legią Prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski chciał Panu nadać obywatelstwo naszego kraju. Stwierdził, że Polsce przydałby się taki pomocnik.
– Takie opinie były chyba po pierwszym meczu z Legią wygranym przez Widzew 2:1.
– Były potem prowadzone rozmowy z urzędnikami? Jak się zakończyła ta sprawa?
– Nie. Prezydent wtedy tylko powiedział, że taki zawodnik może by nam się przydał. Wiadomo jak to dziennikarze – usłyszą coś, to potem napiszą. Nie zawsze to musi być prawda.
– Jak to wszystko wygląda w dniu dzisiejszym?
– Dokumenty moje leżą w Kancelarii Prezydenta ponad rok. Za kilka dni, może za miesiąc, może za rok przyjdzie jakaś odpowiedz w tej sprawie.
– Działacze nie próbowali Panu pomóc w tej sprawie?
– Z tego, co wiem to nie.
OPERACJA LIGA MISTRZÓW
Widzew zdobył tytuł mistrza Polski. Potem nadszedł czas walki o Ligę Mistrzów. Z tą drużyną awans do elitarnej grupy najlepszych drużyn w Europie był możliwy szczególnie, że rywal w rundzie wstępnej nie był zbyt silny. Widzewiakom przyszło się zmierzyć z duńskim Broendby.
– Pierwszy mecz wygraliście 2:1 w rewanżu było natomiast 3:2 dla gospodarzy. Wynik ten premiował was i trafiliście do elitarnej i słynnej Ligi Mistrzów. Zanim jednak tam trafiliście to kibice Widzewa w Danii obejrzeli prawdziwy horror.
– Rzeczywiście do przerwy przegrywaliśmy 0:2, a w pewnym momencie Duńczycy prowadzili z nami już 3:0.
– Co się działo w przerwie meczu? Co mówił wtedy trener?
– Nic się nie działo. Jak zawsze trener Smuda mówił nam o błędach popełnionych w pierwszej połowie. Powiedział: „Trudno przegrywamy, 0:2, ale musimy zacząć Panowie grać lepiej. Jeśli odpadniemy z pucharów to nic się nie stanie. To jest tylko sport. Musimy natomiast pokazać nasz ząbek”. Jak chcieliśmy go pokazać, to po pięciu minutach drugiej połowy przegrywaliśmy 0:3. I znów gol Marka Citki dodał nam „wiatru w żagle”, dopingu. Odkryliśmy się i zaczęliśmy grać otwartą piłkę. Broendby miało trochę sytuacji, ale na szczęście to nam udało się w końcówce strzelić drugą bramkę.
– Mogło być 3:3. Jacek Dembiński nie wykorzystał jednak sytuacji sam na sam z bramkarzem.
– Rzeczywiście, mogło tak być. Wydaje mi się, że to już byłaby za duża kara dla Broendby.
– Czy po tym meczu poczuliście, że odnieśliście piłkarski sukces? Zdobyliście mistrzostwo Polski, awansowaliście do LM.
– Może od razu do nas to nie dotarło, co osiągnęliśmy. Wiadomo, że była radość i wszyscy byli szczęśliwi. W szatni pojawił się szampan. Gdy wychodziliśmy do autobusu to wielu kibiców nie tylko z Łodzi, ale także z całej Polski krzyczało do nas, „Co żeście chłopaki zrobili?!”. Gdy byliśmy w hotelu to dopiero na dużych telebimach zobaczyliśmy bramki. Oczywiście w hotelu był szampan, wszyscy klaskali i gratulowali nam awansu. Dopiero po dwóch, trzech godzinach dotarło do nas, że gramy w tej najlepszej lidze Europy.
– Pewnie za awans działacze przygotowali specjalne premie?
– Jakieś premie były przewidziane, bo wiadomo, że klub za wejście do tej ligi otrzymywał spore pieniądze.
– Gra w Lidze Mistrzów była dla polskich piłkarzy czym nieosiągalnym. Przed Widzewem ta sztuka udała się tylko Legii. Czy był strach przed pierwszym meczem?
– Nie, nie było strachu. Przed nami grała przecież już w Champions League Legia Warszawa. Dla nas to było jednak coś nowego.
– Faktycznie, w pierwszym waszym meczu przeciwko Borussii Dortmund wcale tak źle nie zagraliście. Zabrało chyba doświadczenia.
– Źle nie zagraliśmy to prawda. Szkoda tylko tych straconych bramek, które padły po naszych błędach. Było już 2:0 dla Niemców. Potem nam się udało strzelić na 2:1 i ostatnie dziesięć minut Borussia tylko się broniła, starała się wyprowadzać jedynie kontrataki. Niemcy byli zaskoczeni takim przebiegiem tego spotkania. Potem media chwaliły nas za dobrą grę, mówiono, że potrafimy grać w piłkę, choć przed meczem twierdzono, że gramy słabo i nie damy rady. Oto jak można szybko zmienić o nas zdanie.
– Drugi mecz w Lidze Mistrzów i pierwszy na własnym boisku z Atletico Madryt. Ta drużyna była poza zasięgiem Widzewa. Fenomenalny gol z połowy boiska Marka Citki nie pomógł i przegraliście to spotkanie 1:4.
– Ta bramka była na 1:2. Szkoda, że w tym meczu nie zagraliśmy w pełnym składzie. Brakowało Tomka Łapińskiego, Rysia Czerwca. O ile pamiętam to trzech, czterech chłopaków nie grało z podstawowego składu. Potem doszły jeszcze kartki. Należy pamiętać, że wtedy Atletico było mocnym zespołem, a my graliśmy z nimi otwartą piłkę. Na pewno to było dobre widowisko dla kibiców.
– Potem graliście ze Steaua Bukareszt, zespołem prezentującym zbliżony poziom do waszego.
– Tak. Na wyjeździe przegraliśmy pechowo 0:1. Tomek Łapiński chciał wybić piłkę z pola karnego, trafił niestety w Daniela Bogusza i futbolówka wpadła do bramki. U siebie wygraliśmy 2:0, choć mogło być 3:0, bo bramkę zdobył Marek Citko, ale sędzia jej nie uznał, gdyż w tym samym momencie na murawie pojawiła się druga piłka, rzucona przez kibiców i arbiter przerwał mecz. Pamiętam, że bardzo się cieszyliśmy po tym meczu, bo to było nasze pierwsze historyczne zwycięstwo w Lidze Mistrzów.
– U siebie graliście jeszcze z Borussią i nawet prowadziliście z Niemcami, późniejszym triumfatorem tej edycji.
– Tak, prowadziliśmy z Borussią 2:1 po dwóch efektownych bramkach Jacka Dembińskiego. Potem sędzia niepotrzebnie nas karał w tym spotkaniu. Oglądaliśmy ten mecz z kasety i Sławek Majak był faulowany. No, ale mówi się trudno. Nasza grupa ogólnie była najmocniejsza, bo Borussia wygrała tę edycję Ligi Mistrzów, a i Atletico zaszło dosyć daleko.
– Ostatni mecz w LM, przegrany z Atletico w Madrycie 0:1. Żegnacie się z pucharami.
– To był ostatni meczm a graliśmy go 3 grudnia, czyli już po zakończeniu rundy jesienniej ligi polskiej. Pamiętam go i wydaje mi się, że nie graliśmy w nim źle. Znów przegraliśmy pechowo, bo w ostatniej minucie Radek Michalski miał sytuację sam na sam z Moliną i jej nie wykorzystał. Myślę, że zakończyliśmy udział w Lidze Mistrzów z podniesioną głową.
JESZCZE JEDNA SZANSA
– Mieliście jeszcze potem szansę na grę w Lidze Mistrzów.
– Tak, za Marka Dziuby zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski i graliśmy o Ligę Mistrzów, ale to już nieudane podejście. Już wtedy graliśmy pod wodzą nowego trenera Grzegorza Lato. Ja w tych meczach nie grałem, bo leczyłem kontuzję więzadeł.
– Jak Pan oceni trenera Grzegorza Lato? Już po jego odejściu działacze bardzo narzekali na jego metody pracy.
– Trudno teraz mówić, czy się nie sprawdził. Widocznie nie, skoro nie miał wyników.
– Gdy odchodził z klubu Franciszek Smuda czuł Pan, że skończyła się pewna era w Widzewie?
– Nie, nie odczuwałem tego w ten sposób. Wiadomo, że każdy ma swój czas. Trener zrobił swoje, miał propozycje z innych klubów i skorzystał z jednej z nich. Wybrał lepszą ofertę z Wisły i poszedł.
CZAS ODEJŚĆ Z WIDZEWA
– Ostatnim pańskim trenerem w Widzewie był Dariusz Wdowczyk. Ale zbyt długo z nim Pan nie współpracował. To trener Wdowczyk powiedział, że czas odejść z Widzewa?
– Porozmawialiśmy sobie jak mężczyzna z mężczyzną.
– O czym?
– Nie będziemy tego teraz wyciągać, o czym wtedy rozmawialiśmy. Po prostu szczerze wymieniliśmy się poglądami. Lepiej przecież wprost sobie co powiedzieć w oczy, niż potem za plecami chodzić i gadać.
– Nie było żalu, że po tylu latach czas się rozstać z klubem z al. Piłsudskiego?
– Nie, nie było żalu. Na każdego przychodzi czas. Potem grałem w Stali Głowno i też nadszedł czas rozstania, bo niestety zdrowie mi już nie pozwalało na dalszą grę. Teraz bawię się już tylko w grę w oldboyach. Wracając do Widzewa, to nie było tak, że trener Wdowczyk mnie wyrzucił. Po prostu przyszedł czas, kiedy musiałem odejść. Nie było żadnej kłótni. Do tej pory szanuje Dariusza Wdowczyka.
– Za czasów Dariusza Wdowczyka pojawiła się możliwość wejścia do klubu koncernu medialnego ITI. To mogło rozwiązać wszystkie finansowe problemy Widzewa. Jak piłkarze zapatrywali się na całą tę sytuację?
– Oczywiście, jak wchodzi taka solidna firma, jak ITI, to piłkarze są zadowoleni, bo mają z tego pieniądze i inne korzyści. Do tego niestety jednak nie doszło.
– Miał Pan wtedy propozycje z innych klubów?
– Miałem propozycję w okresie, kiedy graliśmy o mistrzostwo Polski i w Lidze Mistrzów. Zarówno z Polski, jak i z zagranicy. Nie chciałbym jednak mówić teraz, co to były za kluby.
– Po odejściu z Widzewa przeniósł się Pan do Stali Głowno.
– Pół roku nigdzie nie grałem, później przyszedłem do Stali Głowno, z którą awansowałem do trzeciej ligi. Trochę pograłem w tej trzeciej lidze i zakończyłem karierę.
– Z piłkarza stał się Pan trenerem. Jest Pan asystentem Andrzeja Kretka w Stali.
– Tak, jestem asystentem Andrzeja Kretka. Dobrze nam się współpracuje, bo znamy się jeszcze z Widzewa.
– Obserwuje Pan sytuację Widzewa z boku. Czego brakuje, aby ta drużyna grała przynajmniej w środku tabeli?
– Na pewno mam swoje uwagi, co do sytuacji w Widzewie.
– Może się Pan podzielić nimi ze wszystkimi czytelnikami.
-Chcę te uwagi zostawić dla siebie. Może kiedy, za dwa, trzy albo za dziesięć lat, jak będę mądrzejszy, to wtedy może się nimi podzielę.
– Coś się Panu jednak nie podoba w Widzewie.
– Tego nie powiedziałem, że mi się nie podoba. Nie powiem na razie nic, jeśli chodzi o Widzew.
– Obserwuje Pan mecze Widzewa w lidze. Nie żal Panu, że teraz drużyna tak gra?
– Nie takie kluby spadały do drugiej ligi, nie takie też kluby grały o utrzymanie. Taki kryzys akurat przeżywa teraz Widzew. Daj Boże, aby udało się utrzymać w lidze i żeby znów zbudowano taką drużynę, która walczyłaby o najwyższe trofea w lidze, grała w pucharach. Szkoda Łodzi, tego sportu jest tutaj przecież tak mało. Kiedy ludzie czekali na derby w I lidze. Teraz ich już nawet nie ma.
GRA W ŁKS-ie
– W 2003 roku w prasie pojawiły się informacje, że będzie Pan pracował w ŁKS-ie. Były propozycje pracy w klubie przy Al. Unii?
– Była jedna luźna rozmowa bym spróbował może grać w ŁKS-ie, ale żadnych konkretów nie było.
– A jako trener?
– Trudno mi teraz odpowiedzieć na to pytanie. Wiadomo, jak ciężko jest teraz z pracą w Polsce. Musiałbym się zastanowić. Może bym przyjął.
„WIDZEWSKI CHARAKTER”
Gdy rozmawiam z kibicami to wielokrotnie na pytanie, kto według nich jest piłkarzem z „widzewskim charakterem” pada odpowiedź: Andrzej Michalczuk. Jak Pan myśli, dlaczego?
– Nie wiem, dlaczego. Wydaje mi się, że wszyscy z tamtej drużyny grali zawsze do końca i można było o nich mówić, że mają „widzewski charakter”. Może byłem jedynym obcokrajowcem tak grającym i dlatego?
REPREZENTACJA
– Były propozycje gry w reprezentacji Ukrainy?
– Nigdy oficjalnie nie dostałem takiej propozycji. Teraz po latach dowiaduje się, że w tym najlepszym okresie, gdy zdobywaliśmy mistrzostwo i graliśmy w Lidze Mistrzów, było zainteresowanie moją osobą przez ukraińską federację. Niestety, na zainteresowaniach się tylko skończyło.
KONIEC
– Na pewno to było jakieś przeżycie. Nie spodziewałem się, że mogę aż tyle w swoim życiu osiągnąć. Gdyby ktoś mnie zapytał teraz, czy chciałbym wszystkie te sukcesy i przeżycia zamienić, to bym się za nic nie zgodził. Te lata w Widzewie, mistrzostwa Polski, gra w pucharach, będę pamiętał do końca życia i będę miał, co opowiadać swoim wnukom!
2004 (autor nieznany, korekta Ryan)