Szczawiu – Sochaczew
– Dlaczego Widzew? – ostatnio kolega w pracy zadał mi to pytanie – Przecież do Warszawy masz niecałe 60 km, a do Łodzi dużo więcej. – Hm… dlaczego? …bo Widzew jest tym, dzięki czemu chce się żyć. To nie jest tylko slogan. Każdy Widzewiak, który kiedykolwiek z jakiegokolwiek powodu (ukochana osoba, finanse, praca zawodowa itp.) miał doła, wie o tym, że Widzew jest najlepszym lekarstwem na kłopoty. Szczególnie wygrany, bardziej czy mniej ważny, mecz. Ci ludzie, których znasz ze stadionu, Ci, z którymi razem wymachujesz czerwono-biało-czerwonymi szalami, śpiewasz o Widzewie, ściskasz się po strzelonej bramce z radości. Ci, z którymi razem cieszysz się, że Twój Widzewek wygrał lub smucisz się po przegranym meczu. To wszystko daje tyle radości, jakiej nie dostaniesz skądinąd.
Już jako mały gówniarz w I klasie podstawówki zadeklarowałem, że kibicuję Widzewowi. Jak to się stało… otóż wtedy znałem tylko dwa kluby piłkarskie: Legia i Widzew. Jak to mały chłopak w podstawówce musiałem się „zakochać” ;). Któregoś dnia, w czasie przerwy, siedziałem z obiektem mych westchnień na ławce. Podszedł kumpel i zapytał za kim jesteśmy za Legią czy za Widzewem. Ona odpowiedziała Widzew, więc i ja to zrobiłem.
Coś się w moim życiu zaczęło. Od tamtej pory kiedykolwiek zapytany odpowiadałem, że jestem za Widzewem. Tak naprawdę Widzewem zacząłem interesować się w 7 klasie szkoły podstawowej. Mój ukochany klub grał w drugiej lidze kiedy zacząłem śledzić wyniki, rysować na szkolnych ławkach herb i wypisywać różnego rodzaju hasła sławiące ten Klub. Na moim osiedlu nikt nie jeździł na mecze. Miałem jakieś 16 lat kiedy zdecydowałem, że chcę pojechać. Niestety całkowicie uzależniony od rodziców, musiałem mieć zgodę na taki wyjazd. Tej zgody nigdy nie dostawałem. Aż przyszedł dzień 16 października 1994 r. kiedy w centrum miasta spotkałem Cinka. – Szczawiu jedziesz na mecz do Płocka z Petrochemią za dwa tygodnie? – zapytał. – Nie wiem czy mnie matka puści – odpowiedziałem – Musi Cię puścić, zrób wszystko żeby jechać. Mamy zgodę z Petrą, więc nic Ci się nie stanie. Tak też powiedziałem matce. No i się zgodziła. Pytała co to znaczy, że mamy zgodę. Wystarczyło zdanie „nie bijemy się z nimi, bo jesteśmy przyjaciółmi”.
Pamiętam jak odliczałem dni do soboty 16 października 1994 r. Każdy z nich, jak na złość, wydawał się być strasznie długi. Te opowieści Gołębia, Dejny, Cinka o meczach, o awanturze, a właściwie przegonieniu Stomilu spod naszego stadionu, o sprawie Kija po meczu z Legią – wszystko to, mimo że bałem się podobnej sytuacji – przesłaniały mi myśli o moim pierwszym pobycie na stadionie. Doszły do tego pochwały, że mój pierwszy mecz to będzie wyjazd. Czułem się kimś ważnym wśród znajomych. Na osiedlu, w szkole.
W końcu nadszedł ten dzień. Byłem taki podjarany, że nie zwracałem uwagi na nic wokół. Całą godzinę drogi z Sochaczewa do Płocka myślałem co będzie, jak to jest? Czy będę wiedział co mam śpiewać, jak się zachować? W końcu znaleźliśmy się pod stadionem, gdzie od razu dorwał mnie Cinek i ściskając powiedział: – Dobrze chłopie, że jesteś. Czekałem na Ciebie.
Strasznie byłem wtedy szczęśliwy i podekscytowany. Nie mogłem się skupić na jednej konkretnej rzeczy. Wyglądałem pewnie jak człowiek z innego świata rozglądający się wokół, nie mogący nadziwić się temu co widzi. Zaczął się mecz. Przyznam szczerze, że z meczu nic kompletnie nie pamiętam, może jakieś przebłyski. Nagle, przed nami na dole sektora, stanął jakiś gość (kilka meczów później wiedziałem już, że to Bliźniak) kazał nam podnieść ręce w górę i zrobić angielkę. Chyba tylko angielkę robiłem na tym meczu, niestety śpiewanych pieśni nie znałem. Nawet nie pamiętam żebym się cieszył z wygranego meczu tak, jak inni kibice. Nie pamiętam kto strzelił bramki i jak padały. Wygraliśmy 2:0 – jedną chyba strzelił Darek Podolski. Zastanawiałem się wtedy, ile czasu będzie trwać moja przygoda z czerwono-biało-czerwonym szalikiem. Jeszcze nie wiedziałem, że to nie przygoda a przecudowna, nieuleczalna choroba. Stwierdziłem, że pojadę za tydzień do Łodzi na mecz ze Stalową Wolą. Po powrocie do domu od razu wygrzebałem z szafy dwa kłębki włóczki w wiadomych kolorach i poprosiłem matkę o zrobienie szalika. Miałem go już za dwa dni. Co z tego, że inni mieli już maszynowo robione szale z napisami. Ja miałem swój pasiak, który w najbliższą sobotę założyłem na mecz ze Stalową Wolą. Na tym meczu w mojej głowie zrodził się pomysł, by pojawić się na al. Piłsudskiego jeszcze 10 razy. Tak sobie postanowiłem. Jednak nie zrealizowałem tego postanowienia, ponieważ na stadion Widzewa przyjeżdżam do dziś. Widzew jest jak choroba. Czy choroba to dobre słowo? Z założenia choroba jest czymś złym, a tu Widzew jest czymś wspaniałym.
W IV klasie technikum miałem kłopoty z nauką, jednak byłem gotów olać dzień zaliczenia z matematyki i pojechać do Warszawy na mecz z Legią. Wtedy Maciek wymyślił hasło: JEŚLI NAUKA PRZESZKADZA CI W JEŻDŻENIU NA WIDZEW – RZUĆ SZKOŁĘ. Ja nie rzuciłem szkoły, ale IV klasę powtarzałem.
Minęło prawie 9 lat, a ja wciąż nie mogę się doczekać następnego meczu. Czy to w Łodzi czy na wyjeździe. Czy jadę na wyjazd czy nie jadę przez cały tydzień czekam na pierwszy gwizdek sędziego.
Każdy kibic dobrze wie co znaczy radość przez następne dni po wygranym meczu. Oby takich uczuć w naszych sercach było jak najwięcej. Oby więcej tygodni w roku było dla nas szczęśliwych, a każdy sezon kończył się sukcesem.
Tego życzę sobie i wszystkim kibicom naszego Widzewa, a szczególnie Maćkowi, Kijowi, Majcherowi, Radkowi i przede wszystkim Cinkowi, dzięki któremu dnia 6 października 1994 r. moje życie nabrało sensu.
Dziękuję Wam.
Szczawiu – Sochaczew