6 lat od pamiętnych derbów, czyli Wspomnień Czar!

10 maja 2012, 13:14 | Autor:

Dziś mija dokładnie szósta rocznica jednego z najlepszych i najbardziej elektryzujących meczów w tzw. współczesnych czasach kibicowskich – derbów Łodzi z 10 maja 2006r. Pojedynek z lokalnym rywalem przeszedł na stałe do kroniki łódzkiej sceny i został zapamiętany z powodu ogromnego triumfu Widzewiaków nad kibicami ŁKS-u.

W rocznicę tego arcyciekawego starcia przypominamy starszym kibicom tamte wydarzenia, a młodszym relacjonujemy 54. Derby Łodzi. Zaczęła się już przerwa letnia i można powspominać, dlatego raz jeszcze przenieśmy się w czasie i spójrzmy, jak spontanicznie i żywiołowo wyglądała „Łódzka Święta Wojna” 6 lat temu, a jak jest obecnie!

PROLOG

54. Derby Łodzi elektryzowały fanów obu jedenastek jak zawsze już wiele tygodni wcześniej. Tym razem do pojedynku o prymat w „Mieście Włókniarzy” dojść miało w ligowym czubie, tyle że ówczesnej II ligi (dziś odpowiednik I ligi). W tabeli prowadził Widzew, będąc murowanym faworytem do awansu. ŁKS natomiast przed meczem zajmował 5. miejsce i derbowa porażka mogła „Rycerzom Wiosny” mocno skomplikować walkę o drugie, promujące powrotem do elity, miejsce. Czerwono-biało-czerwoni wygrywając, zrobiliby olbrzymi krok ku Ekstraklasie.

Derby odbyć się miały na stadionie miejskim przy al. Unii 2. Te jesienne, przy Piłsudskiego, pozostawiły obu ekipom mały niedosyt. Padł wówczas remis. Najpierw 1:0 prowadził Widzew, potem dwa gole strzelili goście, a wynik ustalili ponownie piłkarze RTS – konkretnie Bartłomiej Grzelak, zdobywca obu bramek w tamtym spotkaniu. Była to też jedna z pierwszych „zgrzytowych” sytuacji, kiedy to kibice ŁKS postanowili zbojkotować derby. Ich zdaniem przyznano im zbyt małą pulę biletów, w zbyt dużej cenie, choć udostępniono całą „Niciarkę”, a więc własne miejsca na stadionie! Goście na poprzednich derbach na Widzewie pierwszy (i chyba ostatni) raz przybili w liczbie ok. 3,5 tysiąca i wszyscy po „wjeździe z bramą” weszli na stadion. Ich ego wtedy tak urosło, że nie przyjmowali do wiadomości faktu, iż dostaną „tylko” cały sektor (1700 wejściówek, notabene dla nich za drogich o bodaj 4 zł) i olali piłkarzy w najważniejszym dniu w rundzie! Na „Niciarce” pojawiło się tylko kilkunastu łamistrajków, którzy wsiedli w przegubowce i dojechali z policją na stadion.

10 maja 2006, czyli w meczu rundy rewanżowej, miało być zupełnie inaczej. Żadnemu z decyzyjnych kibiców Widzewa przez głowę nawet nie przeszła myśl o strzelaniu focha i zostawieniu piłkarzy na wrogim terenie samym sobie. Działacze ŁKS, po pierwszej naradzie przedderbowej, zgodzili się przyznać kibicom RTS 2000 biletów. Później wynegocjowano jeszcze 1000 + kilkaset sztuk, co łącznie dało liczbę ok. 3500 wejściówek. Kiedy bilety rozprowadzano, już było wiadomym, że rozejdzie się cała pula, a nawet okaże się ona zbyt mała. Rozpoczęto więc starania o kolejne wejściówki, ale tym razem bez skutku. Wówczas postanowiono, że postawa a’la ŁKS nie wchodzi w ogóle w grę! „Idziemy na Karolew wszyscy – ci z biletami i ci bez” – tak brzmiał komunikat. Organizatorzy z widzewskiej strony spodziewali się ok. tysięcznej nadwyżki fanatyków, na co wpływ miał mieć termin – środa. Rzeczywistość była jednak inna…

IDZIEMY NA DERBY!

Zbiórkę ustalono standardowo pod stadionem Widzewa, na godzinę 15:00. Mecz zaplanowano na 19:00, więc było wystarczająco dużo czasu, aby spokojnie, tradycyjnym przemarszem przez Łódź, dostać się na terytorium wroga. Każdy, kto pojawił się na zbiórce, otrzymał okolicznościową, czerwoną koszulkę z napisem „Czerwona Armia Widzewa”, którą mocno spraną, dziś niektórzy traktują niemal jak relikwię. Warto dodać, że była to chyba pierwsza akcja w Polsce, kiedy fani ubrali się jednakowo.
Widok, jaki zastali przybywający na miejsce startu pochodu, wbijał w ziemię. Pod widzewskim stadionem i w okolicy gromadził się ogromny, czerwony tłum ludzi. W powietrzu czuć było ten niesamowity, wyjątkowy klimat, którego nie da się opisać słowami. Każdy pojedynczy fanatyk czuł w duszy, że będzie to niezapomniany dzień.

Pochód ruszył al. Piłsudskiego w kierunku zachodnim z lekkim opóźnieniem, bowiem bardzo ciężko było ogarnąć taki tłum. W końcu „czerwone morze” widzewskich koszulek powolnym nurtem popłynęło całą szerokością jezdni. Po drodze śpiewano, wykrzykiwano do kogo należy Łódź, przygotowywano się na wieczór, rozgrzewano struny głosowe. Jeden z kibiców przesiadł się nawet do rikszy i w niej kontynuował „marsz”! Pochód był tak długi, że w kilku jego miejscach śpiewano zupełnie co innego, bowiem koledzy „po szalu” wzajemnie nie słyszeli się. Ludzie, zaintrygowani hałasem, wyglądali przez okna, wychodzili na balkony, robili zdjęcia, machali, wołali dzieci, by ci mogli zobaczyć ten niesamowity obrazek. Wściekali się kierowcy, którzy musieli stać w kilkudziesięciominutowych korkach, czekając aż wszyscy kibole przejdą i uwolnią dane skrzyżowanie. Organizatorzy głowili się, jak uda się wszystkim wejść na stadion. Tak olbrzymia liczba chętnych przerosła najśmielsze nawet oczekiwania – bilety posiadała ok. połowa „pielgrzymów”.

Natężenie decybeli zaczęło wzmagać się, kiedy grupa dotarła do centrum, a kiedy znalazła się kilkaset metrów za ul. Kościuszki, pod wiaduktem, gdzie leży małe wzniesienie w terenie, dopiero wówczas, będąc na tej asfaltowej górce, można było obrócić się i objąć oczami rozmiar pochodu. Sznurek widzewiaków był imponujący! W przemarszu brało udział lekką ręką 6500 fanatyków! Widok do dziś nie zapomniany!

WSTĘP DO WOJNY!

Kiedy przód grupy minął skrzyżowanie z al. Jana Pawła II i zaczął zbliżać się do stadionu MOSiR, wydarzyła się rzecz nieoczekiwana. Otóż zazwyczaj policja prowadziła widzewiaków dookoła stadionu, aby ominąć gromadzących się pod swoim obiektem sympatyków ŁKS. Tym razem idąca na początku marszu „ekipa mocnych wrażeń” zauważyła, że droga pod kasy gospodarzy stoi niemalże otworem i postanowiła z tej okazji skorzystać. Kilka setek fanów ruszyło w prawo, w kierunku „Galery”, a więc serca stadionu ŁKS, a za nimi kierowana adrenaliną i tzw. psychologią tłumu, dalsza część uczestników pochodu!

Gospodarze byli w szoku, kiedy grupa rywali wybiegła im na przywitanie. Zostali oni wręcz zmieceni przez hordę widzewiaków. Kiedy towarzystwo znalazło się pod „Galerą” 100-150 śmiałków postanowiło iść za ciosem i po nasypie znajdującym się za trybunami oraz przez bramę prowadzącą do wejścia, która szybko upadła, wybiec miejscowym na młyn!!! Znajdowało się tam wówczas kilkudziesięciu kibiców z Karolewa, w panice uciekających przed napastnikami, zapewne do dziś wspominających siniaki po spotkaniu z nieoczekiwanym gościem. Z sektorów miejscowych zniknęło wszystko, co miało biało-czerwono-białe barwy: ubiór zaskoczonych i bezradnych „Rodowitych”, całe torby ze skarpetami, szalikami i koszulkami, przygotowanymi do sprzedaży, a co najistotniejsze kilkudziesięciometrowy transparent, sektorówka oraz flagi na kijach, będące częścią oprawy!

ŁKS miał jednak szczęście w nieszczęściu. Do meczu pozostawało jeszcze ok. półtorej godziny. Ultrasi gospodarzy nie zdążyli więc jeszcze wywiesić swoich flag. Gdyby sceny te miały miejsce trochę później, łupem widzewiaków padłyby nie tylko stosy gadżetów i elementy oprawy, a wszystkie płótna wroga! Tak się jednak nie stało, a zaalarmowana sytuacją policja zaczęła interwencję, toteż nieproszeni goście zaczęli opuszczać młyn ŁKS i kierować się w stronę swojego sektora. Oczywiście z całym zabranym bagażem, który w całości przerzucono do „klatki”.

Wokół stadionu także trwała dzicz. Osoby nie posiadające biletów, korzystając z ogromnego zaskoczenia, przeskoczyły płot niemal nie niepokojone przez mundurowych. Ogrodzenie pokonywali także posiadacze wejściówek, bowiem można było szybciej dostać się na trybuny i ominąć kontrolę na bramach. Kiedy w sektorze znajdowało się ok. 4 – 4,5 tysiąca widzewiaków, zaczęto zbierać bilety, głównie te nieprzedarte, aby podać je stojącym i czekającym jeszcze na wejście kolegom. Jeszcze wcześniej, na teren za sektorem gości wjechał busik, obładowany widzewskimi fantami: flagami, oprawą, pirotechniką, skrojonymi barwami rywali. Później zebrane wejściówki przekazano reszcie i policja wraz z ochroną, widząc co się dzieje i czując na sobie presję ze strony tłumu, postanowiła wszystkich wpuścić do „klatki”! Każdy więc, kto w środowe popołudnie, 10 maja 2006 roku, przybył pochodem na al. Unii, dostał się na stadion i był świadkiem tych wydarzeń! Choć mecz się jeszcze nie zaczął, było już 1:0 dla kibiców RTS!

MECZ – AKT I – WOJNA, WOJNA, WOJNA!

Ścisk w sektorze był ogromny, ale nikt nie narzekał. Po obróceniu głowy w lewo, czy w prawo, ukazywał się obraz ubitego, krwistego młyna, który napełniał serce dumą z bycia widzewiakiem. Na płocie oddzielającym trybuny od boiska zawieszano łupy zdobyte kilkanaście minut wcześniej w „świątyni” wroga, do których dołączyły zdobyte w ostatnim półroczu szaliki, czy koszulki fanów spod Dworca Kaliskiego. Widok tego „dywanu” był imponujący, a żeby pomieścić wszystko, fanty nakładano na siebie warstwami!

Do pierwszego gwizdka pozostawało już coraz mniej czasu. Na boisko wybiegli oldboje obu zespołów, aby rozegrać pokazowy mecz. Zwycięzcami okazali się widzewiacy! „Galera” i reszta trybun zaczęła się zapełniać. Gospodarze także w większości ubrani byli w swoje naturalne – białe – kolory, co dawało świetny efekt. W powietrzu tak ciężkim, że kibice z Krakowa mogliby przysłowiowo zawiesić wszystkie swoje siekiery, czuć było już ogromne emocje, wszystkim skakała adrenalina, a nad głowami latał policyjny helikopter. „Klatkę” otoczyli policjanci. Trwał wstęp do wojny!

Kiedy po raz pierwszy z głośników spiker zapytał publiczność kto wygra mecz, obie grupy z całych sił starały się głośniej wykrzyczeć nazwę swojego klubu. Później cały „dywan” złożony z barw ŁKS zapłonął, a czerwony sektor zaśpiewał rywalom: „Gdzie jest oprawa…?”, na co usłyszeli jedynie porcję gwizdów. Jakiś czas potem także gospodarze puścili z dymem barwy Widzewa, zdobyte w ostatnich miesiącach na mieście. Doszło jeszcze do jednej ciekawej sceny. Otóż nagle na boisko wyskoczył jeden z ówczesnych liderów kibiców Widzewa i podbiegł do rozgrzewających się piłkarzy ŁKS, aby wręczyć koszulkę jednemu z nich, po czym…oszukał ochronę i spokojnie wrócił do całej grupy!

W końcu nadszedł ten długo oczekiwany moment. Na murawę wyszła trójka sędziowska, prowadząca oba zespoły. Równo z pierwszym gwizdkiem fani ŁKS zaprezentowali swoją pierwszą oprawę: na łuku za bramką rozwinęli starannie namalowany, zabawny materiał z karykaturą „Harnasia”. Browar o tej właśnie nazwie, należący do kompanii Carlsberg, został niedawno sponsorem Widzewa. Prześmiewczemu obrazkowi towarzyszył napis: „Harnaś, byłeś zbójem – jesteś chujem”. Chwilę po tym widzewiacy zaprezentowali swoją wersję „Harnasia”. Przypadek? Nic z tych rzeczy! Większość opraw rywali, widzewscy ultrasi mięli dobrze rozpracowaną już przed meczem, toteż odpowiednio to wykorzystali. Nad głowy pofrunęła sektorówka ze wspomnianym bohaterem, który trzymał w rękach flagę z napisem „Widzew Łódź”. Obok niego widniał klęczący kibic ŁKS, który „Harnasiowi” „robił dobrze”.

W momencie rozwijania tej odpowiedzi stała się rzecz nieoczekiwana! Po szybkiej akcji lewą stroną boiska do siatki już w 2. minucie meczu trafił ówczesny ulubieniec kibiców RTS – Bartłomiej Grzelak – i goście objęli prowadzenie!!! W sektorze Widzewa nastąpiła istna eksplozja radości. Ktoś spontanicznie, z radości, odpalił racę, a kontroprawę rozwinięto do końca. Symbolika na niej przedstawiona idealnie odwzorowała sytuację na boisku, choć tego akurat nikt zaplanować nie mógł. A i nawet w najśmielszych marzeniach nie oczekiwał takiego „wejścia w mecz”. Szał wśród widzewiaków trwał na całego! Po całym stadionie niosło się potężne „Broendby”. Fani „Ełksy” stali zamurowani, niczym bokser po solidnym knockdownie już w 1. rundzie walki. Na trybunach rządzili tylko goście!

Z biegiem czasu zmęczone od euforii gardła nieco przystopowały, choć czwórka, a czasami nawet piątka dyrygentów prowadzących widzewski doping, starała się nakręcać korbę cały czas. Miejscowi otrząsnęli się z szoku i zaczęli w końcu wspierać swój zespół. Nagle wydarzyła się kolejna spontaniczna sytuacja. Z sektora ŁKS, na łuku, nieoczekiwanie wyleciał widzewski „kamikadze”, który próbował zerwać z płotu flagę GKS Tychy. Niestety przedstawiciel „East Side” nie dał rady wykonać tej karkołomnej sztuki, gdyż musiał się ewakuować przed nadbiegającą w celu obrony fany grupką wrogów. Pościg, jaki się za nim udał, zatrzymał się dopiero na środku boiska, a dla niedoszłego „rabusia” akcja skończyła się serią kopniaków w towarzystwie zdziwionych piłkarzy!

Zawodnicy wrócili do gry, nie mniej zaskoczeni fani do dopingowania. Gospodarze postanowili zaprezentować drugą tego dnia oprawę. Na „Galerze” rozwinęli oni sektorówkę z postacią ni to diabła, ni smoka, który przypominał prędzej Bazyliszka. Do tego powiesili transparent: „Najciemniejsza strona miasta”. Wypełnieniem dla tej przedziwnej, niewyraźnej postaci, były żółte i czerwone kartony. Całość wypadła na poziomie autorów, czyli mocno przeciętnie. Po niej transparent zmieniono na: „Najjaśniejsza strona życia”, a na materiale pojawiła się „przeplatanka”; wszystko to w biało-czerwonej kolorystyce.

Chwilę po tej prezentacji fani ŁKS mięli swoje powody do radości. W 35. minucie Robert Łakomy, po składnej akcji piłkarzy w białych koszulkach, wyrównał stan meczu na 1:1. Dla gospodarzy oznaczało to „powrót do życia”. Derby, te boiskowe, rozpoczęły się dla nich na nowo, co miało też niemały wpływ na doping. Ełkaesiacy zerwali się wreszcie na dobre ze śpiewami, choć podkreślić trzeba, że w przeciwieństwie do nich z początku spotkania, widzewiacy nie stanęli jak wryci, tylko starali się jak najmocniej wspierać zespół. Zdecydowano się wówczas na taktyczną zagrywkę i żeby popsuć miejscowym rozkręcający się doping, goście zaczęli kierować pod adresem rywala masę bluzgów. Urażeni fani ŁKS, oczywiście zgodnie z przypuszczeniami, nie pozostali dłużni i doszło do sporej wymiany uprzejmości i cel został osiągnięty.

Jeszcze przed końcem pierwszej części gry, swoją drugą choreografię zaprezentowali fanatycy Widzewa. Widowni ukazała się malownicza sektorówka ukazująca łódkę z widzewiakami na pokładzie oraz pływającymi za burtą kibicami ŁKS. Hasło przewodnie tej oprawy brzmiało: „Zbędny balast Łodzi”. Chwilę po tym sędzia gwizdkiem zarządził przerwę. Wynik bez zmian – remisowy. Na trybunach jednak rządzili przedstawiciele wschodniej strony Łodzi.

MECZ – AKT II – OSTATECZNE ROZWIĄZANIE…

Przerwa minęła na złapaniu oddechu, uzupełnieniu płynów. Wszak była to upalna majowa środa i pragnienie doskwierało, a przecież problemów z wniesieniem prowiantu na stadion nie było żadnego. Przez 15 minut pauzy gardła odpoczywały i tylko jakieś spontaniczne wrzuty pod adresem rywala przerywały ciszę. Skrzętnie uwijali się za to widzewscy ultrasi przygotowując się do kolejnej choreografii. Kiedy piłkarze powrócili na murawę, sektor gości wypełniły czerwone i białe sreberka tworzące barwy klubowe, a na środku trybuny rozwinięto sektorówkę z herbem Widzewa. Całość prezentacji upiększyły race, które pofrunęły później w stojących pod ogrodzeniem policjantów. Na koniec herb zwinięto, a sreberka zaczęły fruwać nad głowami kibiców, co dało bardzo fajny efekt.

Dosłownie chwilę po tym przedstawieniu widzewiacy zaatakowali bramkę Bogusława Wyparły, którego technicznym strzałem pokonał ostatecznie Kamil Kuzera (dziś jeden z wojowników drużyny Korony Kielce) i czerwona część stadionu ponownie wybuchła z niesamowitej radości. Piłkarze Widzewa podbiegli pod sektor, by z kibicami cieszyć się z prowadzenia. Ponownie w ruch poszły nie wykorzystane pięć minut wcześniej race. 6,5 tysiąca fanatyków RTS zaczęło jedno z najbardziej zapamiętanych wykonań „Broendby”, które już chyba nigdy później nie miało takiej mocy! Fani ŁKS znów stanęli, nie mogąc wypowiedzieć słowa. Sektor Kozin próbował swoich sił w cichych zaczepkach, ale nikt ze szczęśliwych widzewiaków nie zwracał na nich uwagi.

Kiedy euforia zaczynała dogasać, goście zadali kolejny, trzeci tego dnia cios! Swoją drugą bramkę zdobył Grzelak i Widzew prowadził przy al. Unii 3:1!!! Kibice rzucili się sobie w ramiona, stare chłopy, pamiętające mistrzowskie lata i czasy Ligi Mistrzów, zaczęli płakać z radości. Duńska pieśń, ciągnięta przez ponad sześć tysięcy gardeł, nie schodziła z ust przez dobre 20 minut! Ależ to był szał!

Kibice „Ełksy” nie wierzyli w to, co się dzieje. Upokorzeni przed meczem przez wrogich kibiców, upokorzeni także przez własnych piłkarzy, dostawali  białej gorączki. Niektórzy z tzw. „trybuny” (wtedy jeszcze nie groziła zawalaniem i była w całości czynna) zaczęli wychodzić ze stadionu, a przecież na zegarach była dopiero 65. minuta!

Widzewiacy bawili się w szampańskich nastrojach. ŁKS, który przegrywał 54. Derby Łodzi, mocno komplikował sobie sprawę awansu, a „czerwono-biało-czerwoni” niemal go sobie zapewniali! W związku z tym zaśpiewano miejscowym „Nie dla żyda I liga!” (wówczas I liga była najwyższą klasą rozgrywkową). Kibice Widzewa postanowili zaprezentować jeszcze jedną oprawę. Rozwinęli oni ogromnych rozmiarów kontury dwóch zakapturzonych postaci, znanych z flagi „Awanturnicy”, po środku których znajdowała się także tarcza z literką „h”.

Załamani, zdesperowani i zrezygnowani już ełkaesiacy całkowicie zaprzestali dopingu. Skupili się na prowokowaniu policji i ochrony, co doprowadziło do sporej awantury z ww. Widząc fruwające race oraz mobilizację wśród mundurowych, widzewiacy profilaktycznie zdjęli z płotu flagi będąc gotowym do przeskoczenia ogrodzenia w każdej chwili. Do hasających na „Galerze” desperatów wyjechała polewaczka, częstując sporą dawką zabarwionej, w celu późniejszej identyfikacji sprawców, wody, a na trybuny wkroczyły oddziały prewencji, bardzo mocno gazując awanturujących się kiboli. Silnie dławiący gaz pieprzowy z wiatrem dotarł też do sektora gości, toteż na skutek tego doping przez kilka minut stopniał niemal do zera. Później widzewiacy, widząc, że biała część Łodzi została całkowicie zepchnięta w kierunku łuku pod zegarem, zrozumieli, że nic więcej się nie wydarzy i powrócili do wspierania swoich piłkarzy.

Zrobiło się już szarawo i stadion oświetlały jupitery. ŁKS nadal „walczył” z policją. Na boisko wleciała jakaś raca, na bieżnię stroboskop i mecz chwilowo przerwano. Także za drugą z bramek race dostały skrzydeł i awanturnicze zapędy miejscowych próbowała ostudzić policyjna polewaczka strumieniami wody. Widzewiacy natomiast w doskonałych nastrojach do końca meczu byli jedyną słyszalną grupą. Sfrustrowani ełkaesiacy próbowali jeszcze jakichś zaczepek w kierunku przeciwników, ale ponownie zostali olani przez bawiących się gości. W końcu mecz zakończył się i uradowani piłkarze, w towarzystwie trenera Stefana Majewskiego, przedarli się przez gęsto usiany kordon policji i podbiegli do swoich fanów. Triumf trwał dobre dziesięć minut, podczas którego piłkarze zapytali się kibiców, kto rządzi w Łodzi. Gromkie „Widzew” wykrzyczane przez 6,5 tysiąca fanatyków do dziś powoduje ciarki na samo tylko wspomnienie tamtych chwil! Zawodnicy za namową fanów zostali jeszcze chwilę i wszyscy wspólnie zaśpiewali raz jeszcze mające tego wieczoru wielki power „Broendby”, po czym pobiegli do szatni świętować wygraną już we własnym gronie.


KRAJOBRAZ PO BITWIE

Widzewiacy dalej fetowali w sektorze. Kibice „Ełksy” ze spuszczonymi głowami zaczęli wychodzić ze stadionu. Goście musieli jeszcze sporo poczekać. Mądrzejsza o przedmeczowe wydarzenia policja tym razem zgromadziła solidne oddziały i o opuszczeniu „klatki” na własną rękę nie było mowy. Mundurowi wypuszczali jedynie pojedyncze osoby, po które przyjechały taksówki. Ktoś dowodzący całym tym bałaganem podjął idiotyczną decyzję, na skutek której ponad sześć tysięcy ludzi miało być odwiezionych na wschód Łodzi pięcioma przegubowcami! Zdezelowane autobusy jeździły więc w tę i nazad, robiąc po kilkanaście kursów, a zniecierpliwione towarzystwo musiało bezradnie stać. Przeciągające się oczekiwanie wywołało zdenerwowanie i doszło do kilku spięć, ostudzonych gazem. Przewóz widzewiaków, odbywający się w żółwim tempie, doprowadził do tego, że ostatni fani opuścili tzw. „bazar” po blisko trzech godzinach od zakończenia meczu!

W newralgicznych punktach trasy zgromadziły się mocne siły policyjne, toteż do niczego ciekawego już nie doszło. Na osiedlach miały miejsce natomiast jakieś drobne wjazdy wrogich ekip. Na meczu gospodarzy wspierali: GKS Tychy (ok. 150 osób), Zawisza Bydgoszcz (20 osób) oraz Resovia (10 osób), z Widzewem naturalnie 40 kibiców Ruchu Chorzów. Dodatkowo na stadionie w roli obserwatorów obecne były delegacje innych postronnych ekip z całego kraju.

DERBY SĄ NASZE!

54. Derby Łodzi przeszły do historii. Tym razem łódzką świętą wojnę wygrali widzewiacy gromiąc i deklasując przeciwnika na każdej płaszczyźnie kibicowskich porachunków. Ogromny pochód ulicami sparaliżowanego miasta, gdzie jeszcze przed meczem fani ŁKS śmiali się, że na pewno Widzew nie zbliży się nawet do ich derbowej liczby sprzed roku i z pewnością nie wykorzysta puli 3500 biletów. Rozpracowane wszystkie oprawy (a była też przecież odpowiedź na transparent na trasie przemarszu „Łódź wita gay parade” w postaci materiału o treści: „My Łodzianie, wy Gay Party”), zaprezentowane w pięknym i godnym derbów stylu. Niezwykle donośny i równy doping, który wręcz wbił rywala w ziemię. Wreszcie wizyta przed meczem na „Galerze” i zabranie stamtąd wszystkiego, co było pod ręką. No i na końcu, co najważniejsze – wygranie najważniejszej potyczki w rundzie, pokonanie wroga na ich własnym terenie w niezłym stylu 3:1! A wszystko to, z perspektywy trybuny ŁKS, jako pamiątkę dla przyszłych pokoleń uwiecznił jeden z kibiców Widzewa…

Film z meczu autorstwa kibica Widzewa:

Film z pochodu:

EPILOG

10 maja 2006 roku, to dzień, który na stałe wpisał się w historię polskiego i widzewskiego ruchu kibicowskiego. Wówczas RTS zmiażdżył wroga na każdym punkcie. Jeszcze nigdy ŁKS nie był tak upokorzony i rozbity. Zaczynał się nowy okres w dziejach dla kibiców Widzewa. Zdobyli oni prymat w mieście, zniszczyli przeciwnika zadając mu bolesne ciosy. Wielu fanatyków z Piłsudskiego, pytanych dziś o swój najlepszy mecz w kibicowskiej karierze, postawi te majowe derby najwyżej, obok Kopenhagi, „mistrzowskich” wyjazdów na Łazienkowską w 1996 i 1997 roku, czy dwóch inwazji na Poznań. Każdy naoczny świadek zdarzeń z tamtej pamiętnej środy ma przed oczami obrazy: zbiórki pod stadionem, morza czerwonych koszulek płynącego ulicami Łodzi, zdobytej „Galery”. Głośnych, triumfalnych śpiewów, pięknej oprawy, wygranych derbów i znokautowanego wroga, tak, jakby to było wczoraj, jakby czas się zatrzymał!

Czas niestety w miejscu nie stoi. Obecne derby są marną podróbką tamtych widowisk, gdzie kibice spontanicznie i bez większych zakazów i nakazów, mogli wolni bawić się, świętować i przeżywać ten spektakl po swojemu tak, jak podpowiada im serce. W dobie list imiennych, restrykcji, zakazów za byle co, wszechobecnych kamer, wykrywaczy metali i totalnej inwigilacji, warto powrócić pamięcią do tych najwspanialszych czasów z nadzieją, że kiedyś powrócą. Czego sobie i wszystkim polskim kibicom, na miesiąc przed komercyjnym cyrkiem pt. „Euro 2012” życzy Redakcja WTM!

Ryan

27. kolejka II ligi, Łódź, 10 maja 2006, godz. 19:00
ŁKS Łódź – Widzew Łódź 1:3 (1:1)
35′ Łakomy – 3′, 62′ Grzelak, 50′ Kuzera

Widzew:
Miedżidow – Nowak, Stawarczyk, Wyczałkowski, Kuzera (78′ Szeliga) – Białek (46′ Konieczny), Kuklis, Iwan (70′ Kardasz), Wawrzyniak – Grzelak, Kelechi

ŁKS:
Wyparło – Łakomy, Kościuk (65′ Przybyszewski), Sierant, Łabędzki – Kęska, Kłus, Madej, Niżnik – Mysona (72′ Rozkwitalski), Sypniewski

Sędzia: Grzegorz Gilewski (Radom)

Widzów: 15500 ( w tym 6500 gości)