Rod – Łódź
Uwaga! Poniższy tekst przeznaczony jest tylko dla tych, którzy w rozmowach z bliskimi nagle wytaczają się i widzą, przypominają sobie: Tomka Łapińskiego zwycięsko walczącego w powietrzu, niczym as przestworzy, Koniara biegnącego z twarzą dziwnie nie wyrażającej dobrze skrywanej radości, gdzie tylko zaciśnięte pięści wskazują, że przed chwilą „ukuł” po raz kolejny, Frania uśmiechniętego niczym dobrotliwy zakonnik. Dla tych wszystkich, którzy uczą się pracują, grają w szachy ze swoimi kumplami emerytami, ale w ich wewnętrznym życiu raz po raz temat powraca Widzew, Widzew, Widzew!!!
Dla pozostałych uwaga – czytanie poniższego tekstu może grozić nieuleczalną chorobą !
Zapchany do granic możliwości tramwaj, pełen mężczyzn jadących w tamto sobotnie popołudnie, a wśród nich ja, niezupełnie zdający sobie sprawę co mnie czeka. Jakiś emeryt, chce wysiąść na swoim przystanku, niestety musi jechać dalej, bo drzwi dopiero otworzą się przy Niciarnianej. Ktoś pociesza go mówiąc, ze obiad będzie lepiej smakował…
Wchodzę na koronę od strony Niciarki i ten widok, niesamowity widok, aż do bólu oczu, zielonej murawy, biało czerwonych koszulek i flag na kijach powiewających na wietrze. Sam obraz meczu nie pozostaje w pamięci. Dopiero dzisiaj wiem, że w zespole Szombierek grał wówczas młody napastnik, który kilkanaście lat później podbiegnie po strzeleniu gola w Katowicach do mnie, siedzącego na barierce oddzielającej widzów od piłkarzy i spełni mój sen.
Czas w zimie płynie niesamowicie wolno, zwłaszcza dla spragnionego piętnastoletniego człowieka, chcącego oglądać w akcji piłkarzy klubu, który wybrali za niego jego kumple, a zwłaszcza jeden. To jego słyszę przez zamknięte okno śpiewającego radosny mix piosenki Klaussa Mitffocha „Jezu jak się cieszę, Widzew wygrał z Lechem”. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, co to znaczy wygrać z Lechem. Ale od tego czasu zaczyna się zbieranie biletów, prowadzenie własnej statystyki, która staje się rzeczą normalną jak robienie błędów w dyktandzie. Po wielu latach statystyka urywa się, wiele meczy zapomina się, pozostają tylko te naj. Wtedy będąc młodym kibolem nie wiedziałem, co to znaczy mieć np. 400 meczów na liczniku. Nie wiedziałem też, co to są wyjazdy. Zresztą wtedy nikt nie wiedział. Spotykając się w Domu Kultury (ha ha jaka śmieszna nazwa) Lokator mogłem tylko usłyszeć od Muzyka i Studenta o słynnym wyjeździe do Częstochowy. Ale już niedługo sam tego doświadczam wybierając się na Legię, tuż po wydarzeniach na Heysel. Pamiętam te wszystkie socjotechniki stosowane względem kobiety starającej się zastąpić mi ojca, to sprzątanie mieszkania, kłamstwa o wyjazdach na wycieczki klasowe, i te najśmieszniejsze, gdy powiedziałem, że jadę na mszę za ciocię, a wróciłem o 5 nad ranem z Gdyni. Wróciłem, bo strasznie zmarzłem błąkając się koło bloku. Lub to, gdy kolega zadzwonił do swojej rodzicielki z Białegostoku, która była koleżanką niewiedzącej o całej wyprawie mojej mamy.
Pamiętam te wyjazdy, gdy nie tylko piłkarze z mojego miasta byli sławni, ale i kibiców Widzewa znała cała Polska. Przypominam sobie też i takie, gdy z Kaczmarem i Strzelbą wsiadaliśmy jako jedyni na dworcu w Łodzi i tylko później spotykaliśmy np. jakąś małą ekipę z Kutna czy pojedynczych fanatyków typu Balon czy Hitchcock. Nigdy nie zapomnę wyprawy do Rzeszowa, gdy samemu ubrany w T-shirt brytyjkę dotarłem z Bieszczadów najpierw do baru, gdzie po smacznym barszczyku ukraińskim spytałem się miejscowego czy nie widział kibiców Widzewa, na co on odpowiedział, że już od wczoraj pełno ich się kręci po mieście. I rzeczywiście pierwszy wyjazd spadkowicza przedstawiał się imponująco. Pełno czerwieni w barach piwnych, cały sektor dopingujących Mirka Myślińskiego i resztę. Tak samo jak po porażce 0:9 we Frankfurcie kolejny mecz graliśmy z Legią i nie sposób było wcisnąć się do sektorów pod zegarem, ścisk byt straszny i przy zajebistym dopingu rozwaliliśmy warszawiaków 2:0 !
I chociaż minęło tyle lat, to nadal mam w pamięci twarze kolegów, którzy zawsze stali – nigdy nie siadaliśmy; obok mnie: Kaczmara, Pawła, Radka, Płetwę, Brzózka, długich rozmów ze Strzelbą, bramek Dziekana, zastawiania się ciałem Smolara, kółeczek Iwanickiego, przeraźliwie zmęczonego Wiesia Wragę, podróży z Mirkiem Myślińskim, biegnącego Frania z flagą, bramki Koniara nożycami we Wrocławiu. Słów Kaczmara, że gdy jechał na Wisłę, to wiedział, że chłopcy przegrają, po prostu cały czas przegrywali… i wielu innych epizodów.
„But no matter how my loyality is tested, no matter how bad things get, no matter what – I am Widzew till I die, it is not a choice it’s a way of life”.
WWMG – Widzew W Moich Genach
Rod – Łódź