Łukasz – Wieluń
W moim przypadku odpowiedź jest prosta. Mój dziadek był Widzewiakiem, mój tata był Widzewiakiem i ja nim jestem. Dziadek z ojcem mieszkali w dzielnicy Widzew, a do stadionu mieli jakieś 300 metrów, ja niestety tego komfortu nie mam gdyż od urodzenia mieszkam w Wieluniu, małym miasteczku jakieś 100 km od Łodzi (na dodatek 3/4 jego mieszkańców to kibice spod znaku znienawidzonej eLki), ale stale jeżdżę do dziadków więc czasem mam okazję pójść na stadion.
Pierwszy mój mecz to pomysł taty (sam zaliczył większość meczy RTS-u od 1982 roku do 1989 kiedy to poszedł do wojska) postanowił zrobić i mnie Widzewiakiem. Graliśmy ze Stalą Mielec, drużyną raczej słabą. To był 26 maja 1996 roku. Ja prawie 6-letni przedszkolak nie miałem pojęcia co się dzieje dokoła mnie więc byłem nieźle wystraszony, natomiast kiedy na sektorze C, na którym siedziałem wszyscy zaczęli się drzeć RTS…RTS…RTS po bramce Koniarka w 2 minucie zacząłem płakać. Radość kibiców nie ustępowała i dalej śpiewali, a ja biedny nie wiedziałem co robić. 7 minuta – Koniarek dochodzi do piłki, oddaje strzał i… 2:0. Tego było za wiele. Szlochałem, zanosiłem się aż do dwudziestej którejś minuty, kiedy to ojcu udało się wytłumaczyć mi że to z radości, że wygrywamy, że tak zawsze jest! Potem było lepiej, po kolejnych okrzykach radości i zawodu w 40 i 44 minucie. Ale to się zaczęło robić nudne, ciągle tylko kopią i kopią tę małą piłkę. Około 80 minuty, przy stanie 4:1 dla gospodarzy wyszliśmy ze stadionu, na pocieszenie dostałem od taty czapeczkę z daszkiem, w barwach klubu i z wielkim herbem mimo to, to był koszmar, nigdy więcej nie pójdę na stadion !
Kolejny mecz to pojedynek z Sokołem Tychy, mroźnego październikowego dnia 1996 roku. Było lepiej niż na poprzednim meczu, już wiedziałem co zrobią kibice w różnych sytuacjach. Widzewek wygrał 2:0 po bardzo słabym meczu i ojciec z wujkiem strasznie się denerwowali, a do tego przeraźliwy ziąb i choć po drodze dostałem zajefajną koszulkę (białą, z wspaniałym herbem na klatce, gwiazdkami z datami zdobycia mistrzostw polski i pełną nazwą klubu na odwrocie) całkowicie mnie to zniechęciło do piłki !
Na następny mecz mimo moich oporów (ale nie silnych, zapomniałem dawne urazy) tata zabrał mnie prawie dwa lata później, 26 września 1998 roku. Ruch Radzionków był nawet niezłą drużyną, Widzew walczył jeszcze o puchary europejskie, a do tego w pierwszym meczy było… 5:0 dla Ślązaków więc zapowiadało się nieźle. Po dość wyrównanym meczu wygraliśmy 2:1, a obie bramki zdobył Artur Wichniarek, wtedy wiedziałem kto jest moim idolem. Ten koleś, tak młody jeszcze, był wirtuozem piłki. Szybki, sprawny i ten drybling, a strzały. To był mój pierwszy Bóg (jest nim nadal choć w mniejszym stopniu) !!! Po wyjściu ze stadionu otrzymałem oryginalną koszulkę klubową z nazwiskiem Wichniarka !
Potem Widzew, który nadal pozostawał dość odległym dla mnie zjawiskiem, borykał się z problemami finansowymi, stałe afery, roszady w składach nie przynosiły nic dobrego. Ostatnim pozytywnym faktem było w-ce mistrzostwo i puchary. Litex i Fiorentina. I to właśnie na mecz z Włochami chciałem jechać z tatą. Pierwszy raz sam zaproponowałem mój udział w takiej imprezie. Nie chodzi o rangę rozgrywek, ale o to że przestałem się bać stadionu. Ojciec obiecał, że zabierze mnie na kolejny pucharowy mecz, tymczasem wraz z wujkiem obejrzeli na własne oczy ostatni tej rangi mecz Widzewa. Ja do dziś czekam na ten kolejny mecz, na który pójdę z tatą. Lata mijały, ja urosłem, kibice zmienili się w chuliganów, opinia publiczna zastraszyła społeczeństwo. Stadion stał się miejscem walk o życie. Widzew spadł do drugiej ligi, popadł w długi, szalik ojca, który widział Poznań, Warszawę, Gdynię został schowany głęboko do szafki. RTS prawie przestał istnieć jako klub. Ale ja od kilku lat na poważnie interesowałem się sportem, statystykami, piłkarzami. Na pytanie kim jesteś ?! pewnie odpowiadałem „Widzewiakiem jestem”. Ale to były puste słowa. Zaczęły się zapełniać w chwili gdy odkryłem kolejne oblicze stadionu. Nie piłkarzy, słabych, walczących o utrzymanie w lidze, nie działaczy, kłócących się stale o kasę, ale kibiców. Uświadomił mi to mój kumpel Quba (Legionista ale spoko ziom), to on nauczył mnie co to znaczy hool’s, a kto to jest ultras, czemu ja jestem piknikiem i co zrobić by stać się fanatykiem. Później sam ruszyłem tą ścieżką. A i w klubie zaczęło się dziać coś, co wskazywało na poprawę sytuacji. Panowie Boniek i Szymański wnieśli pieniądze, Widzew otrzymał licencję, przyszedł dobry trener i wbrew pozorom nieźli piłkarze.
Pierwszy mecz na który poszedłem z własnej woli (z ojcem bo fatum kibiców morderców nadal istniało, choć wzorowo wykonane akcje policji doprowadziły do rozbicia wielu grup chuliganów, zakłócających spokój na stadionach…hehe…HWDP ;-) to pojedynek Widzewa z KSZO Ostrowiec, 2 października 2004 roku czyli w dzień moich 14-tych urodzin. Można powiedzieć że w prezencie otrzymałem bilet i szalik po ojcu. Mecz jak na drugą ligę przyzwoity, kibice przyjezdnych jakoś szczególnie się nie pokazali, natomiast Czerwona Armia przeszłą moje najśmielsze oczekiwania, choć dziś wiem że pokazali tylko prymitywną baloniadę i parę rac. Siedziałem na sektorze C. Choć wcześniej nie raz uczyłem się słów pieśni w Internecie, teraz je usłyszałem na własne uszy. To było coś extra.
Dwa tygodnie później wyjeżdżam na mecz Widzew – Piast Gliwice. Bilet na mecz i na autobus w dwie strony to duży wydatek mimo to jedziemy (my tzn. ja i Quba). Mecz w strugach deszczu, kumpel obok mnie pierwszy raz na takim zjawisku, ja jednak miałem jakieś doświadczenie. Na sektorze C nie było specjalnego dopingu, ze względy na średniego rywala i deszcz. Kupiliśmy kilka pocztówek żeby wspomóc ultrasów (choć sprzedawali je kolesie dość szerocy w barach… hmmm… czyżby to była zbiórka na „sprzęt”) Mimo to był fajnie.
Kolejny mój mecz to Derby Miasta Włókniarzy w dniu 1 października 2005 roku. Jedziemy w 5, samochodem. Mój tata, ja, Quba, Tomek (Wiślak niestety, ale z mamy Widzewiaczki – respekt) i Chomik (ten na szczęście godny Widzewiak). Derby niezłe, ale przyznam szczerze zawiodłem się, piłkarze grali agresywnie, ładnie, ale po raz kolejny na remis. A kibice, no eŁKSa nie przybyła w proteście na małą ilość biletów i ich wysoką cenę (zapłacili jak za zboże choć i tak mieli tańsze niż my) więc ultrasi zrezygnowali z kilku opraw. Flagowisko w przerwie podniosło mnie jednak na duchu, sam machałem chorągiewkami, za to wkurzyłem się jak później przeczytałem, że pseudokibice ukradli 1300 stroboskopów. I choć te derby to nie były do końca derby to jednak wrażenie jakieś pozostaje.
Moi rodzice nadal się boją puścić mnie samego na mecze, ale powoli ich przekonuję, że nie ma się czego obawiać. Poznaję kolejne ekipy, kluby. Zaczynam zbierać vlepki. Niedawno pojechałem do Poznania, na wycieczkę szkolną. Tego samego dnia był mecz reprezentacji, założyłem więc szal Widzewa i heja w miasto, a tu na pierwszym rogu przyskoczyło 5 kolesi na 2, załatwili mi skromny oklep i zwinęli szal. To był błąd afiszować swoją widzewskość. Teraz wiem, ale to wydarzenie tylko umocniło moją niezłomną wiarę w mój klub, a przecież „Kibice Dumą Widzewa” !!!
Łukasz – Wieluń