Chendo – Mazury

Gdy zacząłem interesować się piłką nie wiedziałem, że ten sport wywrze na moim życiu takie piętno. Nie przypuszczałem, że zostanę namaszczony czerwoną religią, że dane mi będzie być jednym z Was. Jestem jednym z wielu, ale z takich kibiców jak ja tworzymy siłę naszego Widzewa.

Zakochać się w tym klubie to znaczy poświęcić się mu bez reszty. Bez kompromisów, bez żadnego ale… Dzięki Widzewowi, dzięki kilku już pokoleniom piłkarzy, których było mi dane oglądać żyję w świecie magicznych, kibicowskich przeżyć. I za każdym razem gdy przyjeżdżam do Łodzi, zasiadam pod masztami i czekam na sygnał gwizdka i naszą pieśń: „Naprzód piłkarze…”

A zaczęło się tak…
Miałem niecałe 9 lat, kopałem piłkę na naszych mazurskich łąkach. I komu miałem wtedy kibicować? Widzew właśnie został po raz pierwszy mistrzem Polski, był rok 1981. Więc komu miało kibicować dziecko z małej mazurskiej miejscowości ? Tak zaczęła się moja miłość do Widzewa, która trwa do dziś i skończy się dopiero razem ze mną.

Po drugim tytule mistrzowskim nastał czas naszego największego tryumfu w europejskich pucharach. Dla mnie to był czas dojrzewania młodego kibica. Doszliśmy do ćwierćfinału. Dzięki uprzejmości sąsiadów wiosną 1983 po raz pierwszy oglądałem WIdzew w kolorowym telewizorze, pamiętne 2:0 z Liverpoolem. A później jako młody, bezkompromisowy kibic znienawidziłem uwielbianego dotąd Bońka. Jednego z moich największych idoli dzieciństwa. To on w dużej mierze pozbawił nas finału. Prawem i przywilejem dziecka jest to, że nie musi rozumieć dlaczego ukochany dotąd piłkarz okazuje się katem swojej dotychczasowej drużyny. Na szczęście z tego wyrosłem i rozumiem. A Zibi po latach okazał się największym z Widzewiaków. I wrócił. Przepraszam Zibi i dziękuję… Idole z dzieciństwa są jednak nieśmiertelni.

Pierwszy raz na żywo widziałem Widzew w 1983 gdy przymusowo graliśmy w Pucharze UEFA z Elfsborg Boras w Białymstoku (0:0). Widoczność była koszmarna, pamiętam z meczu niewiele ale za to przeżycie duchowe… Jeszcze nie poczułem widzewskiego klimatu ale moja miłość się umacniała. Koledzy którzy zaczynali ze mną kibicowanie Widzewowi poprzerzucali się na Lecha, Górnika czyli mistrzów w następnych sezonach. A ja trwałem. I przyszedł rok 1987. Widzew grał wyjazd w Białymstoku. Od tamtego czasu zaczęła się zgoda z Jagiellonią. To był mój pierwszy ligowy mecz Widzewa na żywo. (1:1) Pamiętam gdy z bratem szliśmy w niedzielny poranek na stadion i pod kościołem spotkaliśmy dwóch kibiców Widzewa. Brat z jednym z nich wymienił się klubowymi znaczkami, a ja nie zdając sobie jeszcze z tego sprawy ujrzałem przedstawicieli najlepszych kibiców w kraju. Bo to my jesteśmy kibicowską elitą Polski.

Od około 1989 roku moje związki z Łodzią stawały się coraz bliższe. Na obozach i koloniach w mojej miejscowości odpoczywali chłopaki z Łodzi. Niejednokrotnie miałem przyjemność pokonać na boisku moich widzewskich braci w czysto sportowej walce. Mam nadzieję, że do dziś pamiętają niepozornego chudzielca, który dziurawił siatkę ich bramki. Kto wie, gdybym się urodził w Łodzi być może dziś byście mnie oklaskiwali.

Te znajomości zaowocowały pierwszą wizytą w naszej czerwonej świątyni. Po raz pierwszy ujrzałem nasz Estadio w 1991 roku. Derby z ŁKS-em (1:1). Wrażenie było OGROMNE !!! Ludzi było grubo ponad 25 tysięcy, emocje wielkie bo grał mój ukochany Widzew.

I tak z biegiem lat zacząłem coraz częściej jeździć na Widzew. Zacząłem zabierać znajomych na mecze, aby pokazać im czym jest prawdziwy doping, czym jest widzewski fanatyzm. Od początku siadam pod masztami (ponieważ pod zegarem nikogo nie znam, a głupio wchodzić do elity widzewskiej braci samemu) i gdy przywoziłem kolejnych znajomych to zawsze było tak, że pierwszej połowy nie pamiętali. Przez pierwszą połowę oglądali kibiców pod zegarem. Taki widok na każdym robi wrażenie. Bo kibice Widzewa są wyjątkowi.

Trzy lata temu na meczu z Wisłą K (3:2) zadebiutował mój starszy syn, a młodszego zabiorę na ponowny debiut w I-lidze. Wychowam swoich synów w duchu jedynej, prawdziwej wiary. Jest to wiara naszej Czerwonej Armii, naszego Widzewa.

I choć jeżdżę na mecze sam. Siadam sam na C to i tak atmosfera jest rodzinna. Stadion Widzewa to mój drugi dom. To miejsce gdzie nie istnieje świat zewnętrzny. Nie ma kłopotów dnia codziennego, nie ma trosk. Przez te 90 minut jestem tylko ja i moja modlitwa, od której głos mi się na tydzień zmienia.

Była Liga Mistrzów, wzloty i upadki, spadek w ubiegłym roku. A ja wciąż pokonuje te równiutkie 400 km spod mojego domu na stadion. Znajomi pukają się w czoło, żona się czasem krzywi. Ale tak jak już któryś z kibiców napisał, a ja to mogę potwierdzić… Zachorowałem na Widzew. Jedyną piękną chorobę. Jedyną chorobę, z której nie chcę być wyleczony i nie będę.

Zazdroszczę tylko wam Widzewiakom zrzeszonym w Fan Clubach, że macie wspólne przeżycia, wspomnienia. Że przeżyliście tyle barwnych historii związanych z Widzewem. Fajnie się czyta teksty Szczawia, Kija, Wielebniaka, Potara czy Lewara, którzy tak jak i ja dają świadectwo że „Kibice Dumą Widzewa”.

JESTEM DUMNY ŻE JESTEM JEDNYM Z WAS!!!

Chendo – Mazury